Dzisiejszy raport z przygody to nie suche streszczenie sesji pióra Mistrza Gry, ale dzieło jednego z Graczy - Przemka - wcielającego się w Muchę (Hanzi'ego Denno), kapłana Hexogi i furiera (zaopatrzeniowca) Szarej Kompanii. Świetny tekst, napisany nie przez obiektywnego narratora, ale przefiltrowany przez osobowość postaci - subiektywny i pogłębiający bohatera. Monolog Muchy opisujący wydarzenia za Murem wiele mówi o samym opowiadającym, osadza BG silniej w świecie gry. Mam nadzieję, że inni Gracze pójdą w ślady Przema!
A teraz zapraszam do czytania. Uwaga: tekst oczywiście zawiera wulgaryzmy!
- Kapłanie,
kapłanie! Obudź się! Kapłanie!
-
On już się nie podniesie, daj mu spokój. Za Murem licho go dopadło i zatruło.
Dobijmy, zanim oczy zaświecą mu na niebiesko.
-
Co ty gadasz Przyjemniaczek? Wstanie, mówię ci – Krecik nie dawał za wygraną,
schodzili się inni kompanioni.
- Kapłanie! Hexoga wzywa! Mucha, wstawaj!!!
- Mocno śpi, skubany. Jak ty na warcie, he he.
-
Mucha, pobudka!!! Hmm… Może jednak
wezwiemy Łapiducha – zaproponował któryś z obecnych.
- Odsunąć się, ja
go obudzę – zarządził Virion podchodząc. Wziął porządny zamach nogą, chcąc najwyraźniej kopnąć prosto w żebra kompanijnego furiera i kapłana w jednej osobie.
-
Nie!! Virion, daj mi ostatnią szansę – poprosił Krecik znów szarpiąc leżącego – Mucha!
Wstawaj! Mucha!
-
Trzy… - zaczął odliczać Virion.
-
Mucha, no kurwa, wstawaj!
-
Dwa…
-
Jak go matka wołała, pamięta kto?
-
Jeden…
- Hanzi!
– krzyknął Raszaj zwany Grajkiem – „Hanzi” dali mu przy urodzeniu!
Ale
Virion kopnął. Śpiący jak zabity Mucha ocknął się z krzykiem bólu, chwycił za bok - Ludzie coście
poszaleli, za co?!
- Mówiłem, że go obudzę! – rzekł dumnie Virion. Najemnicy skupili się wokół Muchy przekrzykując się, sprawdzając kolor jego oczu, klepiąc po ramionach. Przyjemniaczek był wyraźnie zawiedziony chowając macher. Znalazł się ktoś z odrobioną gorzałki, która ostatecznie przywróciła zmysły kapłanowi.
- Mówiłem, że go obudzę! – rzekł dumnie Virion. Najemnicy skupili się wokół Muchy przekrzykując się, sprawdzając kolor jego oczu, klepiąc po ramionach. Przyjemniaczek był wyraźnie zawiedziony chowając macher. Znalazł się ktoś z odrobioną gorzałki, która ostatecznie przywróciła zmysły kapłanowi.
- Co to za zbiorowisko, pierwszy raz widzieliście śpiącego człowieka? – zapytał
półprzytomnie Mucha, rozcierając żebra.
-
Śpiącego nie, ale śpiącego ciurkiem półtorej doby… i to bez gorączki…
to rzeczywiście pierwszy raz. Nie licząc tych obok – Kella, Iana,
Hennicka i dwójki dzikich – co wrócili z tobą. Myśleliśmy, że może ktoś wsypał wam
coś do gulaszu…
- No
Mucha, ognisko rozpalone, a my chcemy się dowiedzieć coście za tym Murem robili
– komenderował Virion - Reszcie damy jeszcze pospać, zresztą to nie gawędziarze, w przeciwieństwie do ciebie.. Zdaj raport!
-
Dobra… dajcie tylko grzanego wina i coś do żarcia, bom zgłodniał. I dorzućcie
do ognia, trochę mi zimno.
Kompanionom
nie trzeba było dwa razy powtarzać. Szara Kompania znana była z niesamowitej
sprawności działania, wysokiego morale i najprzedniejszej organizacji. Podczas
nieobecności sir Eryka i porucznika Kella nad obozem pieczę trzymał chorąży
Virion, który nie tolerował opóźnień, lenistwa i bezmyślności. Kary były
surowe, a najemnicy zdyscyplinowani. Już po kilku chwilach cała kompania (nie
licząc kilkunastu braci trzymających warty) zebrała się wokół dużego ogniska,
rozpalonego w miejscu ułożonego niedawno stosu, a Hanzi Denno zwany Muchą, Pierwszy
Kapłan Hexogi, rozpoczął swą opowieść.
- Dobra, chłopcy. Słuchajcie, bo dwa razy gadać mi się nie chce. Pytań nie zadawajcie, bo więcej niż to co wam powiem po prostu nie wiem, albo nie potrafię lepiej wytłumaczyć. Albo nie chcę rozmawiać na ten temat – rozpoczął z lekką nutą dramatyzmu, po czym zawiesił głos. Był w tym dobry, wyczuwał emocje słuchaczy. Ojciec powtarzał mu, że pauza nigdy nie jest zbyt długa i jak dotąd rada ta nigdy go nie zawiodła.
- Wleźliśmy w tę studnię. Ja, Kell, Ian, Hennick i ta zbłąkana wrona, Cley. Kilka metrów od wlotu znajdował się korytarz odbijający w bok, wypisz wymaluj jak ten w Winterfel, dzięki któremu weszliśmy do donżonu. Pamiętacie? No. Dalej było trochę inaczej. Przywitały nas magiczne, zaklęte korzenie czardrzewa, które zasłaniały przejście. Chłopy trochę się głowiły co zrobić żeby nas przepuściło, alem ja wiedział co czynić. Od początku miałem przeczucie. Po to właśnie chciałem, żeby szedł z nami Cley. Czardrzewo pytało nas o to kim jesteśmy… Jak to, jak pytało? Normalnie, głosem kurwa, a czym miało pytać? Mówię, że magiczne. No to kazałem wronie wyklepać… - Mucha zawiesił się na chwilę. Zmarszczył brwi. Po chwili zastanowienia rozpoczął jeszcze raz.
- Dobra, chłopcy. Słuchajcie, bo dwa razy gadać mi się nie chce. Pytań nie zadawajcie, bo więcej niż to co wam powiem po prostu nie wiem, albo nie potrafię lepiej wytłumaczyć. Albo nie chcę rozmawiać na ten temat – rozpoczął z lekką nutą dramatyzmu, po czym zawiesił głos. Był w tym dobry, wyczuwał emocje słuchaczy. Ojciec powtarzał mu, że pauza nigdy nie jest zbyt długa i jak dotąd rada ta nigdy go nie zawiodła.
- Wleźliśmy w tę studnię. Ja, Kell, Ian, Hennick i ta zbłąkana wrona, Cley. Kilka metrów od wlotu znajdował się korytarz odbijający w bok, wypisz wymaluj jak ten w Winterfel, dzięki któremu weszliśmy do donżonu. Pamiętacie? No. Dalej było trochę inaczej. Przywitały nas magiczne, zaklęte korzenie czardrzewa, które zasłaniały przejście. Chłopy trochę się głowiły co zrobić żeby nas przepuściło, alem ja wiedział co czynić. Od początku miałem przeczucie. Po to właśnie chciałem, żeby szedł z nami Cley. Czardrzewo pytało nas o to kim jesteśmy… Jak to, jak pytało? Normalnie, głosem kurwa, a czym miało pytać? Mówię, że magiczne. No to kazałem wronie wyklepać… - Mucha zawiesił się na chwilę. Zmarszczył brwi. Po chwili zastanowienia rozpoczął jeszcze raz.
-
Poprosiłem Cley’a, żeby wypowiedział słowa przysięgi Nocnej Straży.
Nie
wiadomo czy to z powodu szoku doznanego pod napływem wspomnień związanych z Cley’em, o którego śmierć obwiniał się Mucha, czy z powodu
wrodzonych zdolności aktorskich i dobrze uformowanej do tego pamięci podczas setek
prób, Hanzi poczuł, że słowa przysięgi same napływają mu do jego ust, a on
wiedział, że w tym momencie ich nie pomyli. Po kolejnej pauzie rozpoczął
recytację:
-
„Wysłuchajcie mych słów i bądźcie świadkami mojej przysięgi. Nadchodzi noc i
zaczyna się moja warta. Zakończy ją tylko śmierć. Nie wezmę sobie żony, nie
będę miał ziemi, ojca ani dzieci. Nie założę korony i zapomnę o zaszczytach.
Będę żył i umrę na posterunku. Jestem mieczem w ciemności. Jestem strażnikiem
na murach. Jestem ogniem, który odpędza zimno, światłem, które przynosi świt,
rogiem, który budzi śpiących, tarczą, która osłania krainę człowieka. Moje
życie i mój honor nale…” No wiecie, i tak dalej. Tak czy inaczej drzewo gdy to
usłyszało, przepuściło nas. Na końcu korytarza była klapa. Otworzyliśmy ją i
przeszliśmy na drugą stronę muru. Wychodzimy… no i ja, kurwa, pierdolę.
Chłopaki, nic, kurwa, nic nie widać. Czarno jak w dupie dothrackiej dziwki.
I
podobnie ciasno, oleiście, kurwa wypisz wymaluj, to mi się porównanie udało.
Jak w dupie, se wyobraźcie. Tylko zimno. Cholernie zimno. Zimno jak… He, he,
zimno jak za Murem! Na końcu, jak spojrzeć w górę – widać światło, obrys muru.
Po za tym, zimno, czarno, strasznie. Wszyscy rozumiecie?
-
Ale o której dziewce mówiłeś Mucha? Kalisperze?-
Najemnicy
szybko i brutalnie uciszyli ciekawskiego, szmery dotarły do najbardziej oddalonych słuchaczy, a
gdy najważniejsze kwestie zostały wyjaśnione Mucha kontynuował:
- Rozpoczęliśmy szybki marsz na wschód, wzdłuż
Muru i… napotkaliśmy Borga. – Mucha przełknął głośno ślinę – Tak jak się
domyślacie. Miał niebieskie oczy. No jak to co? No jak to co? No i co kurwa
mieliśmy zrobić? Chłopaki pomogli mu się przeprawić na drugą stronę. Nie będę
na ten temat gadał. Tak, tak, mówię przecież, to na pewno był on. Kto z nas nie
poznałby Borga? Ciemno bo ciemno, poobijany był, pokiereszowany, ale jego
parszywy ryj poznam i w zaświatach. Dobra, koniec na ten temat. Nie minęła
chwila, a natrafiliśmy na całe stado dzikich. Kell do nich wystartował, coś tam
pokrzykiwał – wylazło kolejne wielkie, rude, barczyste nie-wiadomo-co. No i se
pogadali jak równy z równym, he he. Okazało się, że to nasz stary znajomy,
sławny Tormund z bandą. Chcieli się dostać za Mur. Jak już se podyskutowali to
wyjaśniłem im, że idziemy po magiczny kamień i muszą nam pomóc, bo inaczej my
też nie wrócimy – a czerwona baba nas bez kamienia nie wpuści – dobra zmyła,
nie? Co ciekawe, wśród tych dzikich była jedna taka ruda, całkiem zgrabna,
całkiem zwinna – i nasz śpiący w namiocie Ian cały czas strzelał na nią oczami.
Oj, brakuje nam kobit w kompanii. Ale chłopy, obiecuję, jak przejdziemy na
południe to sam wystąpię do Sir Eryka z odpowiednią petycją i załatwię coś do
ruchania. Bo tu, chłopaki, po prostu nie ma gdzie tego załatwić. Ze śniegu wam
nie ulepię!
-
Ale wracając do opowieści. Kell i Ian pokazali dzikim klapę, kazali zostawić
rannych i ruszać z nami. No to się zebrało kilku najodważniejszych z dzikich, w
tym Tormund, ruda Heare, jej facet Odir i inni, których imion nie pomnę.
Wzięliśmy kawałek szaty Borga (wiecie - do wszycia w Sztandar) i dalej wzdłuż Muru.
Po kolejnych krokach natrafiliśmy na jakieś ciała dzikich, chyba z Muru
pospadali. Szaleńcy… Tak czy siak
szliśmy dalej, krok za krokiem, człowiek za człowiekiem. Zauważyłem, że
kompanioni podupadają na duchu, że boją się tego mroku, tego zimna, więc
postanowiłem ich trochę podnieść na duchu i śpiewać. Oczywiście, gdy usłyszeli
mój pewny i zdecydowany głos od razu raźniej ruszyli do przodu. Niestety nie
wszyscy. Dzicy jeden po drugim zaczęli spierdalać… ze strachu, a dlaczego? Że
przez mój głos? Oż ty, Dan! Zobaczymy czy też tak będziesz gadał, jak znowu
przyjdziesz do mnie po dodatkowy przydział gorzały!
Mucha
zamyślił się na chwilę. Czy oni naprawdę uciekli? A może coś im się stało? Może
ktoś nas śledził i wyłapywał w ciemności? Może oni nigdy nie istnieli? Przecież
to była samobójcza misja, nikt normalny, kto nie był szalony, nikt kto
poznał świat za Murem by się na nią nie wybrał…
-
Po kilku godzinach takiej wędrówki usłyszeliśmy jakieś dźwięk, a światło
kamienia, za którym podążaliśmy – przygasło. Zatrzymaliśmy się. Kroki. Trzask
śniegu. Łamanie gałęzi. Pękający lód. I nagle…. Oooo…. Naszym oczom ukazało
się…. Wielkie ciało, przerażający zewłok mamuta. Wyobraźcie to sobie. Wielkie
jak dwie chaty! Ciemne, postrzępione! Z jednej strony kły, z drugiej
zamarznięte futro, z trzeciej sterczące, nagie żebra, z czwartej nogi, wielkie
jak dęby! A z piątej kawałek trąby! Z szóstej olbrzymie, świecące na niebiesko
oko…
-
Ile to miało tych stron? – zdziwił się jeden z najemników.
-
Nie ważne! Ustawiliśmy się w szyku bojowym, każdy wiedział co miał robić.
Choć
ja miałem ochotę zesrać się w gacie i zwiać, tak jak zrobiło kilku dzikich –
pomyślał Mucha, ale nie wypadało mu przecież tego wyznać kompanionom.
-
I tu muszę przyznać, że Kell, nasz
porucznik, potrafi trafiać nie tylko w szyje Olbrzymobójców, he he, ale także
do ożywieńców. Cóż to był za strzał! Chłopaki, mamut leci na Kella, a ten co?
Nic! Mówię wam, patrzę i nie wierzę. Mamut pędzi, a Kell spokojnie mierzy z
łuku. I nagle! Trach, w ostatniej chwili wypuścił cięciwę, cielsko zwala się na
niego całą swoją masą…. – Mucha zawiesił głos – ale nie! Skok, uskok, unik,
zmyłka! Nie wiem jak on to zrobił, Hexoga go chyba wsparła. To było
niesamowite. Dopiero po chwili zorientowałem się, że wypuszczona przez niego
strzała trafiła bestię w oko, a on zdołał uskoczyć. Niestety, tak zwinny nie
był Cley. Mamut runął na niego i gdyby nie moja pomoc, pewnie stracilibyśmy go
w tamtym miejscu. Gdy podniosłem wzrok, zajęty odciąganiem rannego Cleya w
bezpieczne miejsce, widziałem też co wyprawiał Sir Ian i Tormund – ramie w
ramię walczyli z bandą ożywieńców – bezgłowy wilkor albo jaki inny niedźwiedź,
ludzkie trupy, ptaszyska, cieniokoty, szkielety, wielkoludy, chyba nawet mały
smok – ale tego nie pamiętam dokładnie, będziecie musieli ich zapytać. Trochę
im pomogłem, ale cała chwała należy się jednak tej trójce: Ianowi, Tormundowi i
Kellowi… ja skromny? Nie, gdzie tam, jakiegoś niedźwiedzia, czy dwa, toż
przecie nie liczę, takie to nie raz zabijałem. Po co mam wam o tym opowiadać….
Tak
– pomyślał – i po co mam im opowiadać o tej walce i tym co było dalej. Jak mam
im to opowiedzieć, skoro nie uda mi się nawet w małej części oddać naszych
odczuć. Jak opisać tę grozę, to zimno, tę wędrówkę donikąd. Tę monotonię,
czerń, czerń, śnieg, trzask, krok, krok, śnieg, trzask. Drzewa, czarne, ciemne,
złe. Krzaki. Krok, krok. Nie było nas dobę, mówili. Jak dla mnie mogły
przeminąć i dwa księżyce. Jak wyjaśnić co stało się po tym? Jaki język posiada
odpowiednie słowa? Jak im to wszystko opisać?
-
Streszczając powiem, że ruszyliśmy dalej. Wiecie – marsz, krótkie odpoczynki i
tak dalej. Nie wiem ile szliśmy. Doszliśmy do lasu pełnego niebieskich gwiazd.
Ciężko było odróżnić niebo od lasu, las od odbić na śniegu. Całkowicie się
zagubiliśmy. Dotarliśmy do czegoś jak… jak zamarznięte, pokruszone jezioro.
Niebieskie ślepia zaczęły nas otaczać z każdej strony. Pochodnie przestały
dawać ciepło, jeno światło. Nagle… - westchną ciężko – zalało nas złowrogie
zimno. Takie, którego doświadczyliśmy jednej nocy w Winterfell. Mrok w środku
serca, krew zamarzająca w żyłach. Miałem wrażenie, że pękną mi oczy. Rozpaliliśmy
wszystkie pochodnie, które mieliśmy i szliśmy bardzo blisko siebie, w jednej
kupie. Ogarnęła nas wielka fala zimna.
Na tym etapie została nas tylko garstka – Kell, Ian, ja, Hennick, Cley, Tormund,
Odir i Heare. Wszyscy poza Kellem i Ianem zaczęli tracić przytomność. Wielki
Tormund do tego spadł tak niefortunnie, że mnie też powalił i leżałem jak
długi, choć przecież wytrzymałem to zimno… udało mi się wydostać… z niewielką
pomocą Cleya, który chwilę po tym padł próbując odkleić jęzor od zębów. Nie,
nie żartuję, jestem śmiertelnie poważny.
-
Chłopaki. Klnę się na Hexogę. Zza zasłony drzew zbliżyło się dwóch Innych.
Białych, kurwa, Wędrowców. Niczym zamarznięte zjawy, pełni gracji, zwinni i
szybcy. Zrozumcie mnie, niewiele pamiętam z tego starcia, nie jestem w stanie
stwierdzić czy wiele z moich wspomnień to nie zwidy w gorączce. Powiem tylko o
tym, czego jestem pewien. Sir Ian Storm zabił jednego z nich. Sam. Nie trwało
to długo. Wiem, że niektórzy z was przyjmowali zakłady odnośnie jego miecza i
powiem krótko – to chyba rzeczywiście valyriańska stal. Po prostu zabił nim
Innego.
-
Z kolei trochę dalej ja z Kellem walczyliśmy z drugim z nich. Ten był przyznam
dużo szybszy, większy, chyba ich szef lub władca. Walka była zacięta, Inny miotał
zaklęcia, atakował zaciekle, w końcu udało mu się zniszczyć ostrze Kella… Już
miał go zabić gdy… tak, wiecie co było dalej. Wiecie kto zwykle ratuje Szarą Kompanię
w jej najczarniejszych godzinach. Kto chroni Kapitana przed skrytobójcami, kto
jest w stanie wymanewrować Boltonów w słownej potyczce i kto sprawia, że wrota
do zamków stają otworem a obrońcy uciekają w panice. Kto nadstawia gardła dla
dobra kompanii.
-
Wyszarpałem ze skostniałych łap Hennicka nasz sztandar – a raczej tę jego
część, którą wzięliśmy ze sobą, lancę, i z jego pomocą podjąłem zwycięską walkę
z Wielkim innym! W tamtym momencie, wierzcie mi, czułem was, czułem wsparcie całej Kompanii,
czułem również, że Hexoga mnie prowadzi.
Myśli
szybko zaczęły napływać do głowy mówcy: Prawda Hanzi, PRAWDA. Jaka jest PRAWDA?
Hexoga - była tam? Prowadziła mnię? Prawda, powiem im prawdę, niech wiedzą.
Żadnych tajemnic, żadnych kłamstw. Hexoga? Powiem im? Powiem?? NIE.
-
Zabiłem go. Przebiłem sztandarem i rozpadł się na tysiące małych kawałków lodu.
Wtedy świat znowu zaczął wydawać się normalny, mroczne zimno odstąpiło, ale nie
mogliśmy myśleć o spoczynku. Musieliśmy obudzić naszych towarzyszy.
Nieprzytomni nie oddychali, ich serca stanęły. Czyżby rzeczywiście krew w nich
zamarzła? Niestety z dzikimi było naprawdę ciężko. Ian nie mógł dobudzić rudej,
choć próbował z całych sił. Mi udało się z Tormundem, który stwierdził, że wie
co robić, ale nie ma środków na dobudzenie zarówno Odira jak i Haere. Wtedy Ian
szybko podjął decyzję i… kurwa, dajcie mi się napić. On… ehh… psia kość… Przebił ostrzem Odira, podejmując szybką
decyzję za Tormunda….… Nie, nie wiem, jego pytajcie. To nie moja rzecz, ja tego
nie zrobiłem, mnie nie pytał o zdanie. Tormund nasmarował ją czymś, jakąś
maścią czy tłuszczem… podpalił i – cóż, wróciła do nas. Przyznam, że zrobiło to
na wszystkich duże wrażenie.
-
Gdy zebraliśmy się do kupy zauważyliśmy, że światło upadłej gwiazdy zgasło. Za
murem zapadła noc, było jeszcze ciemniej niż wcześniej, choć nie wiem jak to
możliwe. Jakimś cudem dotarliśmy do miejsca, gdzie Nocna Straż składa swą
przysięgę. Było tam kilka czardrzew. Wiecie, że coś mnie z nimi łączy. Tym
razem przekazały mi kolejne wiadomości… wiele z nich było przeznaczonych tylko
dla mych uszu, dlatego wam o nich nie opowiem. Jednak drzewa wskazały nam
bezbłędnie miejsce, w którym leżał kamień. Ten, który oddaliśmy po powrocie Myszorowi
– widzieliście, to wam nie będę powtarzał. Wielkości głowy, pomarańczowy,
zielono żyłkowany, trochę ciepły. Zabrał go Kell. Zdecydowaliśmy się na krótki
odpoczynek przy małym ognisku.
-
Mucha! Mucha, gadaj, co było dalej! Coś się tak zawiesił?
-
Cley… Miał taki błogi wyraz twarzy... Uśmiechał się. Jak dla mnie okazał się
prawdziwym strażnikiem. Nie dobudziliśmy go. Zakończył swą służbę w miejscu, w
którym ją rozpoczął. Łańcuchu, proszę wpisz go do naszego rejestru. Walczył,
nie uciekł, nie lękał się. Szedł jako ochotnik …przeze mnie tam szedł…
Nikt go nie zmuszał …to moja wina... Był prawdziwym Szarym bratem, był
prawdziwym strażnikiem. …żyłby jeszcze długo gdyby nie ja…
- Tak
go zapamiętajmy. Oczywiście mam ze sobą fragment jego szaty… Po odpoczynku
zastanawialiśmy się, czy ruszyć do bliskiego Czarnego Zamku, ale postanowiliśmy
nie ufać ludziom, którzy zabili własnego dowódcę. Kell zdecydował na powrót tę
samą drogą. Marsz, marsz, bez odpoczynku. Za Murem zaczęło świtać. Gdy
doszliśmy na miejsce, w którym spodziewaliśmy się klapy… była tam tylko…. masa
nieumarłych. Rozciągnięta na całej długości muru. Tormund rozpoznawał w nich
swoich niedawnych towarzyszy. Masa, mnogość, setki jak nie tysiące. Coś się tu
wydarzyło, coś ich przemieniło… a teraz, hmm… Jakby na coś czekali. Może na
nas? Może na upadek Muru …Mur upadnie… Nie wiem. Przejąłem od Kella kamień,
starałem się go ogrzać ostatkami ciepła, które jeszcze się we mnie tliło.
Dzięki mądrym decyzjom taktycznym, które zasugerowałem Kellowi, udało nam się
odciągnąć część dzikich i dotrzeć do tunelu. Ehh… myślicie, że to koniec? Nic z
tego. Trupy zaczęły nas atakować z każdej strony, nie mogliśmy otworzyć klapy,
nadciągnęła nowa fala Złozimna. Hennick stracił przytomność, z oddali biegł w
naszą stronę dziwaczny… lodowy stwór. Najeżony soplami, wielonogi, mroźny
pajęczak… czy może krab. Dosiadał go Inny. Wyglądali jak dwa zamarznięte widma,
opalizujące błękitnie. Ostre krawędzie ich ciał przecinały wszystko jak
brzytwa. Zaczął do nas strzelać lodowymi dzirytami! Jeden z nich trafiłby
dziewczynę… ale Ian, tak, on we własnej osobie, odbił pocisk lecący w
powietrzu! Ależ to wyglądało! Coś wspaniałego. Facet zna się na rzeczy. Ja
biedny siłowałem się z klapą, oczyszczałem ją z lodu… Ale te przeklęte dzikusy
zamknęły ją od wewnątrz. Dobrze, że Kell się zorientował co jest i zaczął do
nich krzyczeć. Mnie to nie przyszło do głowy – wiecie jaki jestem – ufam
ludziom, lubię ich, nie spodziewam się takiej głupoty. Tak czy inaczej
otworzyli klapę i rozpoczęliśmy odwrót. W tym czasie Ruda osłaniała Hennicka
przed ożywieńcami. Sir Ian i Tormund – znów ramię w ramię – walczyli z tym
wielkim piździelcem. Miałem już tego dość, chciałem jak najszybciej wrócić za
Mur. Nagle Tormund wskoczył na lodowego stwora i ubił, albo strącił Innego –
zostając przy tym ciężko ranny. Widok był przerażający – mówię wam, on tryskał
zamarzającą krwią, umierał nam pod samiutkim Murem! A wiecie – trupiaki
napierały cały czas, zewsząd! Gdzie nie spojrzysz tam niebieski oczy! Coś
strasznego! Ian walczył z lodopająkiem, drugą ręką ciągnął Tormunda. Dodam
jeszcze, że poczekałem, aż wszyscy, przede wszystkim porucznik, bezpiecznie
wejdą do tunelu… i wtedy uratowałem Hearę… ale to tam mało ważne. Tak czy
inaczej, wskoczyliśmy do tunelu, zamknęliśmy klapę. A tam – ponad trzy
dziesiątki dzikich, dla odmiany żywych… he he… Wszędzie tłok, ale z czardrzewem
sobie nie poradzili. Na szczęście byłem tam i przekonałem drzewo, żeby nas przepuściło.
Gdy wszyscy przeszliśmy zauważyłem jeszcze, że klapa padła pod naporem lodopająka.
Teraz przejście było chronione jedynie przez drzewo. Mam nadzieję, że
posłuchaliście Kella i zawaliliście tunel? Coż, Tormund uratowany, Hennick z
Dorne uratowany. Kamień gwiezdny w rękach Melisandre. Wykuli już z niego miecz?
Jak im idzie?
-
Ehh… chłopaki. Powiem wam: cieszę się, że tu jestem, cieszę się z tego ognia,
z tego pieprzonego białego śniegu. Ze światła i ciepła. Z waszych parszywych, zarośniętych gęb. Z
tego marnego wina. Tak Virion, cieszę się nawet z twojej buźki, choć chyba
ostatnią osobą, która cieszyła się na jej widok była twoja matka. Cieszę się,
ponieważ wróciliśmy z zaświatów. Wydarliśmy się z rąk śmierci. Znowu.
- Autor: Przemek