Poranek
po całonocnej uczcie w rybackiej osadzie Wullów nie należał do najprzyjemniejszych.
Jednych prześladował kac, innym doskwierało osłabienie po chorobie albo
niezaleczone rany. Miarowy szum morza pieniącego się na kamienistej, pokrytej
otoczakami i wodorostami plaży oraz krzyki mew rozsadzały zbolałe czaszki.
Zgodnie z umową górale zobowiązali się zając końmi drużyny i oddać im do
dyspozycji jedną ze swych łodzi – jednomasztowy rybacki slup. Odradzali jednak długi
rejs na Niedźwiedzią Wyspę. „Dziś będzie pełnia” mówili, „To zły księżyc,
zostańcie. Wyruszycie za dwa, trzy dni. Teraz wody są głodne, zachłanne.
Zostańcie.”
Jednak rozkaz, to rozkaz i choć z dyscypliną w
Szarej Kompanii jest źle, to nawet schorowany sir Eryk nie zwykł tracić czasu.
Ustalono, że w osadzie zostanie Jon Hollard wraz z Ythar i Hennick’iem
Drought’em, dornijskim włócznikiem. Wzięli oni dwa szczeniaki wilkorów i jedną ze
skór bestii – jako dary dla króla Stanisa. Hollard miał przekonywać Wullów i
inne klany ze wzgórz (przez które armia Baratheona miała wkrótce przechodzić w
drodze do Wilczego Lasu i Deepwood Motte) do poparcia prawowitego władcy.
Drużyna
ruszająca w morze została więc zredukowana o trzy osoby, ale niespodziewanie
dołączyła do niej nowa postać – tutejszy góral: zwinny, żylasty mężczyzna w niedźwiedziej
skórze. Niejaki Kell Niedźwiedź. Człowiek ów nie cieszył się popularnością
wśród swoich, nikt nie żegnał go na brzegu. Szarzy Bracia przyjęli go chłodno,
z dystansem, obcesowy Virion przystąpił do „bojowego sprawdzianu” nowego.
Stwierdziwszy, że Kell potrafi się bić i może pomóc w żegludze, a także mając
na uwadze powiększanie zastępów kompanii, sir Eryk zdecydował się przyjąć
górala w szeregi na okres próbny.
O stosowne
wyposażenie i żywność zadbał niezastąpiony Mucha, negocjując i kupując od miejscowych
potrzebne artykuły. Gratisowo, poza łodzią, drużyna otrzymała jedynie duży
bukłak dziwnie pachnącego wina. Jego przekazywanie obserwowały złym okiem kobiety
Harla – woja zatłuczonego przez Viriona niemal na śmierć. Pobandażowany Siódmy i
gorączkująca Kalispera byli na slupie jedynie balastem…
Rejs
łodzią, sprowadzający się do nieustannego bujania, chlupotu, plusku, zimnego
wiatru, łopoczącego od czasu do czasu żagla i jeszcze większej ilości bujania,
był prawdziwym wyzwaniem, zwłaszcza dla nienawykłych do pływania i osłabionych
organizmów sir Eryka i Siódmego. Za sterem siedział głównie Virion, od czasu do
czasu zmieniając się z Kellem. Reszta cierpiała nudę, nieustanne kołysanie oraz
monotonię ołowianoszarego bezmiaru Lodowej Zatoki… Na szczęście pogoda, wbrew zapowiedziom Wullów,
sprzyjała podróżnikom. Żaden biały szkwał nie dopadł slupa, wiatr sprzyjał i zadbana,
smukła łódź prowadzona pewną ręką mknęła pewnie przed siebie, najpierw mając w zasięgu
wzroku na wschodzie ląd, by potem odbić na zachód ku Niedźwiedziej Wyspie.
Slupowi
ciągle towarzyszyła uparta, dokarmiana przez Kella, mewa, to krążąc, to
siadając na maszcie. Wino z podarowanego bukłaka okazało się mało subtelną
trucizną, częściowo wykorzystaną przez bohaterów do odstraszania pojawiających
się przed zmrokiem dziwnych kształtów w wodzie.
Najważniejszą
i najniebezpieczniejszą przygodą podczas podróży było spotkanie z dryfującą
łodzią rybacką. Na jej pokładzie znajdowały się trzy martwe ciała, które w
momencie zbliżenia się bohaterów, nagle powstały. Trupy o święcących na niebiesko,
hipnotyzujących oczach, kierowane jakąś piekielną mocą, nieporadnie zamierzały
zaatakować kompanionów, ale szybko ponownie znieruchomiały z roztrzaskanymi
czerepami. To spotkanie obudziło w bohaterach lęk narastający podczas długiej,
bezchmurnej nocy z księżycem w pełni.
Pod
koniec kolejnego dnia rejsu, zmęczeni i przemarznięci kompanioni ujrzeli
wreszcie ciemną linię Niedźwiedziej Wyspy. Już po zmroku dopłynęli do ufortyfikowanego,
drewnianego portu ze sterczącą z wody palisadą, wieżycami wartowniczymi i
dwuskrzydłową wodną bramą. Z nieufnością i ostrożnością zostali wpuszczeni na
nabrzeże, a potem, pod eskortą dowodzoną przez sir Owena Brasena, nieśmiałego
wobec płci przeciwnej rycerza, ulokowani na resztę nocy w obronnym budynku.
Po
śniadaniu, znów pod eskortą i z sir Owenem, grupa została zaprowadzona do górującej
nad miastem drewnianej twierdzy – dworzyszcza Mormontów. U wejścia stała figura
kobiety z niedźwiedzią skórą na plecach, jedną ręką karmiąca dziecko, drugą
trzymająca topór. Nad dachami powiewał herb rodu – wspięty czarny niedźwiedź na
tle zielonego jodłowego lasu. Wielki hall, choć czysty, przestronny i ciepły,
nie powalał przepychem. Dom Mormontów, podobnie jak cała wyspa, nie opływał w
bogactwa. Bystre oko dostrzegało jednak misterne zdobienia każdego skrawka
drewnianych ścian, skrzyń i kolumn, pięknie tkane kobierce.
Sir
Eryk i jego towarzysze stanęli przed głową rodu – lady Alysane Mormont i jej
trzema młodszymi siostrami. Kobiety siedziały za dębowym, półokrągłym stołem, w
towarzystwie doradców – maestera i kilku rycerzy. Po odpowiedniej prezentacji
sir Eryk przekazał list od króla Stanisa Baratheona. Publicznie odczytany,
mówił on o propozycji przymierza z ostrzem skierowanym najpierw w Żelaznych
Ludzi nękających wybrzeża północy. Król obiecywał sprawiedliwość, zwrócenie
ziem prawowitym właścicielom, odbicie Deepwood Motte należącego do rodu
Gloverów, itp. Stanis chciał zbrojnej pomocy Mormontów w tym dziele i
przyłączeniu się do swojej sprawy.
Królewski
list wsparł charyzmatyczną przemową sir Eryk. Szczeniaki wilkorów i skóra
bestii zostały ofiarowane Mormontom jako dary. Niestety, lady Alysane,
wspierana przez maestera Elarda, choć wyglądała bardziej na wojowniczkę niż
damę, stwierdziła, że "Wdowia Wyspa" (jak z gorzką ironią nazwała Niedźwiedzią) poniosła już zbyt
wiele ofiar na wojnie o tron. Jej matka, mąż i starsza siostra przepadli gdzieś na
południu, być może zginęli podczas Krwawych Godów u Freyów. Zaś Żelaźni Ludzie nieustannie
nękali poddanych Mormontów i ochronę wyspy ród traktował jako najważniejsze
zadanie. Niemniej lady Alysane nie zamknęła rozmów, zaprosiła posłów króla na
ucztę i omówienie spraw szczegółowo.
W
międzyczasie miał miejsce nieprzyjemny incydent – jedna z kobiet na dworze,
ochmistrzymi Dagmar, rozpoznała w Virionie Żelaznego Człowieka, który miał
miesiąc temu zabić jej męża. Po przysiędze sir Eryka i ekspresyjnym wystąpieniu
Muchy sprawa została załagodzona, ale czy zapomniana?
Przed
ucztą bohaterowie znów odpoczywali i przygotowali plan działań. Rozkazy były
jednoznaczne. Należało przekonać wpływowe postaci na dworze Mormontów do
stanowiska Stanisa. Powinno być to o tyle łatwiejsze, że natarcie na Żelaznych
Ludzi bardziej odpowiadało naturze Mormontów, niż krycie się za palisadą i
oczekiwanie na atak. Bohaterowie rozpoznali decyzyjne persony z otoczenia lady
Alysane i zbliżyli się do nich podczas wieczerzy. Czasem wymagało to odrobiny poświęcenia,
jak relacja przystojnego Muchy z maestrem Elardem, czasem sprowadzało się do
umiejętnie poprowadzonej rozmowy, odkrycia bolesnych wspomnień gospodarzy. Kell
uwiódł, czy raczej został uwiedziony przez kilkunastoletnią rudowłosą Jorellę Mormont
i spędził z dziewczyną upojne chwile na osobności. Siódmy lawirował wśród sług
dworu, prostaczków, którzy wiedzieli o swych panach wiele istotnych rzeczy.
Virion rozmawiał z sir Robertem Snow, brodatym, rosłym rycerzem nienawidzącym
Żelaznych Ludzi. Mucha i Kalispera manipulowali zręcznie aroganckim i ambitnym,
choć tchórzliwym sir Jerrynem Samsem, jednym z młodszych wojowników na dworze,
oraz doświadczonym i niedoceniającym własnej pozycji sir Owenem Brasenem.
Tymczasem sir Eryk z przyrodzoną charyzmą i czarem urabiał lady Alysane, młodszą
i ładniejszą (znacznie ładniejszą!) lady Lyrę oraz dziesięcioletnią, rezolutną Lyannę Mormont, która
dwa tygodnie temu krótko i arogancko odpowiedziała na pierwszy list Stanisa. Lady Alysana i maester byli w tym czasie zajęci umierającym Joerem, pierworodnym synem Alysany...
Bohaterowie
dali z siebie wszystko, stanęli na wysokości zadania i pomimo braków w etykiecie
(u niektórych) w większości przypadków uzyskali oczekiwany efekt. Niewątpliwie
sprzyjało im też szczęście. W efekcie, następnego dnia rano, lady Alysane
Mormont, obecna głowa rodu, niska i krępa kobieta z jasnym warkoczem zwiniętym ciasno
pod hełmem, obiecała pomoc i sojusz ze Stanisem Baratheonem. Nie było to
tożsame z uznaniem go za prawowitego króla północy, ale stanowiło krok we
właściwym kierunku. Rozpoczęły się przygotowania do wyprawy morskiej ku
Deepwood Motte, wyprawy, w której szarzy kompanioni mieli wziąć czynny udział.
CDN.
W powyższej sesji nie było praktycznie żadnej walki, co nie znaczy, że nie doszło do konfliktów. Akcja dotyczyła relacji społecznych. Kiedy na dworze Mormontów BG ustalili już osoby wpływowe, których głos miał zdecydować o powodzeniu powierzonego zadania, gracze otrzymali ode mnie listę tych postaci, z krótką charakterystyką i ich aktualnym nastawieniem. Taka prosta wizualizacja pomogła w sprawnym podziale zadań i zobrazowała jak kolejni BNi zmieniają swoje stanowiska (z minusów robiły się plusy).