Dziś kilka słów o jednej z najbardziej przerażających lokacji Starego Świata a mianowicie o legendarnym zamku Drachenfels w Szarych Górach, czyli o dawnym ośrodku mocy Wielkiego Czarnoksiężnika, Postrachu Imperium, Grafa Grozy. Tego, którego imienia się nie wypowiada….
Stoimy więc na przestronnym kamiennym dziedzińcu twierdzy... Przed
nami wznosi się kasztel, wewnętrzna forteca zamku, której największym elementem
jest wielki donżon – szeroka wieżyca zwieńczona spatynowaną kopułą. Z obu stron
przylegają do niej kamienne budynki z rynnami i gargulcami przysiadłymi na
wykuszach.
Spróbujmy wejść do kasztelu, wydaje się być on sercem zamczyska, centralnym
punktem wszystkiego. Do wysokich spiżowych drzwi prowadzi kilka szerokich,
spękanych, nie do końca spasowanych
kamiennych schodów, każdy nieco innej wielkości. Po bliższych
oględzinach okazują się one starymi nagrobnymi płytami, są na nich wyryte
imiona i nazwiska elektorów, grafów i hrabiów – prawdopodobnie dawnych wrogów
Drachenfelsa. Być może po ich śmierci i pogrzebaniu Wielki Czarnoksiężnik przywłaszczył
sobie nagrobki i szczątki tych osób. Czy ma być to jakiś symbol?
Kiedy zbliżamy się do drzwi wieża zdaje się pochylać w naszą stronę,
jakby zaraz miała runąć i nas przygnieść. Zapach siarki jest tu wyraźniejszy.
Na spiżowych odrzwiach kwasem wyryto kilka linii tekstu w języku klasycznym.
Otaczają one masywną kołatkę kutą na kształt smoka pożerającego własny ogon.
Napis na spiżu głosi:
przeze
mnie droga w krzyk dusz niezliczonych
przeze
mnie droga w wiekuiste męki
bom
dziełem martwej wszechpotężnej ręki
Dna samych
piekieł korzeń mój dosięga
drżeniem przepełnia
wszechmocna potęga
z
komnat tych krwawą grozą zieje
wchodzący we
mnie - porzućcie nadzieję!
Kiedy wyciągniemy dłoń do kołatki, żeliwny smok, a może to wąż?, drgnie,
zwróci pysk ku wchodzącym, rzygnie kwasem. A właściwie to kiedyś rzygał, teraz
poleci ledwie kilka kropel, groteskowa pozostałość prasterej grozy. Drzwi są
ciężkie, ale wystarczy je popchnąć, aby ustąpiły.
Za nimi znajduje się wysoki półokrągły hall, o kamiennych okopconych ścianach. Schody po prawej i lewej wspinają po łukach na piętro, choć nie – to na prawo to nie stopnie ale gładka rampa pełna zacieków, być może często coś nią wjeżdżało i zjeżdżało. Na parterze widać kilkoro drzwi: dwa na wprost, po dwa po bokach – te prowadzą do bocznych skrzydeł kasztelu, kamiennych gmachów widzianych z zewnątrz.
Pod ścianą zapomniany szkielet jakiegoś zwierzęcia, chyba konia. W
połowie schodów pokryta pyłem mniejsza kupa kości. Z sufitu zwiesza się wielki,
zakurzony i przekrzywiony kandelabr obwieszony grubymi frędzlami pajęczyn, są
tam też resztki sznurów z fragmentami… chyba wisielców – pozostałości klatek
piersiowych, ramion i czaszek dyndają upiornie jakby na nasze powitanie.
Kandelabr wisi na pordzewiałych łańcuchach, ich odciągi i kołowroty znajdują
się na bocznych ścianach, przybrudzone, martwe jak wszystko tutaj. Kandelabr,
jak przyczajony gigantyczny pająk jest gotowy w każdej chwili runąć na dół,
miażdżąc intruzów, uważajmy na niego.
Na zapylonej posadce hallu widać niewyraźne ślady stóp, różnych wielkości
i z różnych czasów, jeśli im się przyjrzeć z wysoka, np. ze schodów, ułożą się
w napis, w ledwo widoczne słowa: uciekaj
kto żyw.
Kamienne, wewnętrzne ściany donżonu, tu i na wyższych kondygnacjach,
pokryte są, jakby oklejone, delikatnym zdobieniem, powtarzanym wszędzie
identycznym motywem, niezbyt gęstym ale regularnym. Z daleka wygląda to na
rybie łuski. Z bliska okaże się, że to paznokcie. Całe, najpewniej wprawnie
wyrwane z ciała ludzkie, może również krasnoludzkie i elfie paznokcie…
Drzwi prowadzące na dziedziniec zamykają się za nami same, nie, nie z hukiem i nagle, ale powoli, ukradkiem, delikatnie i cicho. Nie może odpowiadać za to wiatr. Po wewnętrznej stronie drzwi wejściowych jest kilka rys, ślady ostrzy a może prymitywny diagram? Co dziwne po tej stronie nie ma uchwytu, pierścienia czy gałki, za którą należało by pociągnąć by otworzyć drzwi. Jakby ich twórca nie przewidział, że ktoś może chcieć opuścić budowlę… Jeśli podejdziemy, żeby przyjrzeć się rysom, każdy patrzący rozpozna w ich układzie własne linie życia, serca, losu – te na swej dłoni, czasem służące chiromantom do wróżenia. Dziwne, bardzo dziwne. Cóż, o wyjście będziemy się martwić później, teraz lepiej o tym nie myśleć, prawda?
Obróćmy się znów w stronę schodów. Chcemy iść na górę, na piętro, wiec na
przejścia boczne i to na wprost rzucamy tylko okiem.
Drzwi na wprost prowadzą do okrągłej
sali kominkowej, której ściany obwieszone są trofeami myśliwskimi i bronią. Nie
ma tam poroży jeleni czy łosi, jest za to łeb dżabbersmoka, wywerny, górskiego
olbrzyma, mantikory i hydry. Głowy wypchane i same czaszki. Trofea mają w
oczach wstawione kamienie szlachetne. A pomiędzy nimi oręż: wekiery, rohatyny,
berdysze, labrysy. Niektóre bronie spadły ze ścian, leżą tu i ówdzie, jakby
ktoś je rozrzucił. Jest tu również szkielet przybity do ściany dwuręcznym
mieczem. Jeśli ktoś spróbuje ruszyć miecz albo wydłubać z łbów rubiny i szmaragdy
– wybrana broń wisząca na ścianach ze świstem zerwie się i zaatakuje.
Z pomieszczenia nie ma innych wyjść. Duży kominek wypełniony jest starymi pozostałościami węgli i sczerniałymi kośćmi, ludzkimi kośćmi. Wydaje się że dawno z niego nie korzystano.
Przejście z hallu na prawo prowadzi do korytarza przy którym mieszą się małe pomieszczenia sypialne dla służby albo straży, jest tu mała jadalnia, kuchnia i spiżarnia, a na końcu duża zbrojownia, wszystko w kurzu i nieładzie, rozgrabione, zniszczone. Na piętrze kordegardy, bardzo nietypowo, może z braku piwnic a może z kaprysu właściciela zamku, urządzono więzienie: cele, dwie sale tortur i magazyn wymyślnych narzędzi katowskich. Jest tu wszystko, od cegów, pił, przez estalijskie buty, przeróżne gruszki rozwierające, rozrywacze, imadła, kozły czarownic, palo-stołki, kołyski kaźni, zgniatacze, wahadła i bicze aż po żelazne dziewice i szczurze skrzynie. Wszystkie te przedmioty nasączone są potwornym bólem, przykute są do nich wyjące zjawy, coraz głośniej i głośniej wyjące od momentu, kiedy wejdzie się do tego przeklętego pomieszczenia.
Przejście z hallu na lewo to przestronne komnaty reprezentacyjne zamku umieszczone w gmachu gargulców. Jest tu sala taneczna z niewielkim podestem na osnute pajęczynami instrumenty – harfę, cymbały, klawikord, dudy i mandolinę. Stare instrumenty nie lubią być dotykane, choć kuszą złoceniami i misternym złoceniem z pereł. Poruszone zareagują: z harfy ze świstem zerwie się struna i smagnie jakby ktoś ciął brzytwą. Z piszczałek dud buchnie gryząca sadza, klawikord odezwie się obłędnie głośnym zawodzeniem, cymbały zawibrują sprawiając, że zadygoczą wam zęby a niejeden się skruszy. Uciekajcie! Za salą balową jest przestronna jadalnia z przyległą dwupoziomową kuchnią. To w tej jadalni, w wiecznym blasku kryształowych żyrandoli, przy pokrytych pajęczynami i prastarą pleśnia stołach siedzi martwy kwiat arystokracji niegdyś zaproszony przez pana zamku w ramach przeprosin. Rzucono na nich zaklęcie paraliżu. Mając na wyciągnięcie ręki najlepsze wina, likiery, łakocie, potrawy z dziczyzny i ptactwa umierali z głodu. Tak, tam również straszy, ale my zawracamy. O Upiornej Uczcie na pewno usłyszycie często z ust wędrownych trubadurów i bajarzy. Nie powtarzajmy tego, co powszechnie wiadome. Lepiej chodźmy tam, gdzie jeszcze nikt nie dotarł albo – precyzyjniej – skąd jeszcze nikt żywy nie wrócił – na piętro donżonu i wyżej.
Cofamy się zatem do hallu ruszając na schody i unikając kandelabru, który wybierze odpowiedni moment by się zerwać, teraz albo później. Wchodząc po kamiennych stopniach, niegdyś wyłożonych atłasem, uważajcie na polerowaną poręcz. Dłonie do niej przywierają na zawsze. Ktoś o szybkim refleksie straci tylko naskórek, rękawicę, może trochę mięsa, inny zobaczy jak jego ręka błyskawicznie stapia się z poręczą. Uwolnienie się inaczej niż za pomocą amputacji wymaga pomyślunku. Być może kamienną poręcz można odłupać, może zareaguje na ogień lub zimno?
Ostrzec przed wszystkim mogą leżące na schodach drobne kostki wielu dłoni
ale trudno je zauważyć. Martwe, zgniłe dłonie odpadają od poręczy, nie są już
dla niej żadną atrakcją.
Pierwsze piętro to połączone pośrodku portalem dwa półokrągłe pomieszczenia, można też wspinać się wyżej, przy ścianie, na kolejną kondygnację. Ale zostańmy tu chwilę. Schody z hallu prowadzą do poczekalni w formie salonu, gładka spiralna rampa zaś trafia od drugiej strony do sali audiencyjnej. To tu zasiadał i podejmował interesantów przerażający Konstatn Drachenfels, Pan zamczyska.
W salonie zalega półmrok, małe trójkątne okna dają niewiele światła. Na
ścianach wiszą zakurzone, wyblakłe, przegniłe gobeliny. Rzeźbione ławy pokryte są
pajęczynami, jest tu otomana, kredens, wielkie lustro. Pod gobelinami kryją się
niepokojące, abstrakcyjne malowidła o niegdyś jaskrawych barwach. Namalowano je
ludzkimi wnętrznościami, w których ktoś wielokrotnie odcisnął swoją dłoń. Na
kredensie jest duża waga szalkowa w jedną strona obciążoną czaszką dziecka.
Czaszka jest wyjątkowo, nienaturalnie ciężka, wiele trzeba położyć na drugiej
szali aby ją zrównoważyć a wówczas czaszka odpowie, zgodnie z prawdą i
nieskończona wiedzą, na jedno pytanie, nawet najdziwniejsze i najbardziej
niedorzeczne, choć odpowiedź może potrwać długie godziny…
W kredensie są karafki,
zamiast płynów wypełnia je proszek albo jakaś maź. Losowo mogą być straszliwymi
truciznami albo olejami umagiczniającymi broń, eliksirami młodości,
substancjami trwale zmieniającymi kolor skóry i włosów.
Przez portal, ozdobne obramowanie otworu pozbawionego drzwi, z salonu można przejść do komnaty audiencyjnej, jedyne inne wyjście stąd to w dół, gładką rampą wzdłuż ściany aż do halu. Komnata audiencyjna jest półokrągła, znacznie jaśniejsza niż poczekalnia a to przez wielkie potrójne witrażowe okno, którego z zewnątrz nie było widać. Przez jego różnokolorowe szybki wpada rozdygotane światło, to wszystkie odcienie magii, jej pasma, wiatry, aspekty, czy jak chcecie to nazywać. Za oknem jest czysty chaos, immeterium, co sugerować może napis w języku klasycznym na srebrnej futrynie okna „infinitum sit omnibus” (nieskończoność jest wszystkim). Światło opalizuje, miesza się, pełga po ścianach pokrytych mozaikami, najwięcej promieni pada na wysokie krzesło stojące na podwyższeniu pod ścianą z czaszką rogatego smoka. Samo krzesło, nieledwie tron, zrobione jest z kości, mniejszych i większych, być może smoczych, być może ludzkich. Kto na nim usiądzie na dłużej niż trzy uderzenie serca, tego wypełnią wściekłe myśli konającego smoka a światło magii odmieni obdarzając losową mutacją. Naznaczenie obłędem i spaczeniem a w dodatku amok, który zmusza do ataku najbliższej żywej istoty, szał trwający do utraty przytomności lub życia.
Jest tu też
szeroki stół kamienny, duży mięsisty dywan w kolorze ciemnego wina (a na nim na
nim drobne przedmioty). Z boku coś w rodzaju gongu, miedziany okrągły talerz w
pionie i młotek. Jest też pulpit z otwartą wielką księgą. Ktoś ją kiedyś
próbował podpalić, dywan zresztą również, ale tych przydmiotów ogień nie
naruszy. Cały kasztel jest zabezpieczony magicznie przed pożarem.
- Dywan pochłonie jak bagno, nie ma dna. A może ma?
-Gong, który wybija dusze z ciał. Trudno wrócić.
-Księga Karbów – zabici przez Czarnoksiężnika ludzie, pełna lista.
Piętro
DRUGIE, tylko pojedyncze schody tam prowadzą. Podest i dziwaczne, mięsiste
drzwi jakby z pobliźnionej tkanki, ohydne.
Za drzwiami: duża biblioteka, wiele półek pustych, ślady ognia, strzępy pergaminów i ksiąg na ziemi. Zapach kurzu, starości i zgnilizny. Komórka dla służby, jakiś składzik i znów schody na górę.
Piętro TRZECIE
Piętro CZWARTE
Piętro PIĄTE ostatnie, kopuła ołowiana ze świetlikiem >> u wysokiego sufitu widać przedziwne przyrządy, instrumenty i aparaty zawieszone na łańcuchach, astrolabium, szklane kule i miedziane sfery, soczewki i lunety, z kości i płacht zrobione wielkie sztywne skrzydła. Drewniana podłoga jest goła ktoś wypalił na niej wielki pentagram, w który wpisano kilka mniejszych. W drewnie jest olbrzymia ilość symboli, run, sigili, magicznych glifów, cyfr i diagramów. To obserwatorium, jakieś tuby, schematy i wykresy na skórach wyrysowane. Ślady ognia, ale niewielkie [stare zaklęcie nie pozwala podpalić tego miejsca].
Dalej nie pamiętam, pewnie jest tego więcej, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie zwiedził wszystkich pomieszczeń i wież ponurego zamczyska Drachenfels. To musi wam wystarczyć.
Wracam do czytania Bloga po nie ukrywam paru latach przerwy. Wspaniale się czyta przyznam.
Jak miło widzieć nowe wpisy!
Obrodziło ostatnio blogami erpegowymi, ale żaden nie dorównał. Wspaniale, że piszesz!