Nie lubię dumać nad przeszłością, wracać myślą do szczeniackich lat, kiedy byłem naiwnym głupcem włóczącym się z bandą sobie podobnych po gościńcach całego Imperium. Na pewno nie były to lata zmarnowane, tego nie twierdzę. Wiele się wówczas nauczyłem o ludziach, życiu i w ogóle, choć była to gorzka nauka. Zrobiła ze mnie tego, kim dzisiaj jestem i dała mi to, co obecnie posiadam. Zdziwilibyście się wiedząc, jak dużo tego jest.
Więc nie żałuję minionych lat. Powtarzam jednak: rozpamiętuję stare dzieje wyjątkowo niechętnie. Podobno wraz z upływem czasu przeszłość zaciera się, traci swe ostre, bolesne kontury. Może. Moje wspomnienia jeszcze się tak nie stępiły.
Dlatego potrząsnąłem głową, starając się przegnać natrętne obrazy z dawnych lat. Przy okazji strąciłem z kapelusza kilkanaście kropel. Mżyło od chwili, kiedy zjawiliśmy się na cmentarzu. Taki właśnie urok ma wiosna w Suddenlandzie. Deszcz, mgły od świtu do zmierzchu, brudne niebo. Senność. No i cholerne przeziębienie.
Smarknąłem w palce, wytarłem je w spodnie i któryś raz z rzędu rozejrzałem się po twarzach stojących wokoło ludzi. Rodzina zmarłego, wcale liczna, jacyś przyjaciele domu, plus nasza osobliwa trójka. Elf, krasnolud i ja, w tej chwili zapewne najbogatszy człowiek w okolicy. Staliśmy ramię w ramię, jak niegdyś. Czwarty członek naszej starej drużyny zajmował dębową trumnę. Rzec by można: spotkanie po latach. Ile to już będzie? Poszukałem w pamięci dat. Elf dołączył do nas w pierwszym roku panowania Karla Franza. Rozstaliśmy się z nim i krasnoludem jakieś... zaraz, zaraz, dwadzieścia lat temu! Świadomość własnego wieku pogorszyła mi i tak już nienajlepszy humor. Kiedy nadejdzie moja kolej na bycie główną atrakcją podobnego przedstawienia?
Wzdrygnąłem się i odmówiłem w myślach krótką modlitwę do mego nowego boga. To pomagało skupić się na przyjemniejszych stronach żywota, docenić ile się ma i ile jeszcze można zdobyć. Samopoczucie od razu mi się polepszyło.
Dół, w którym miała być złożona trumna, napełniał się powoli wodą. Obok, wielce przejęty swoją rolą, młody kapłan Morra wygłaszał piskliwym głosem tradycyjną formułę pożegnalną.
- ... i otwórz szeroko Ostatnią Bramę przed strudzonym wędrowcem, który stanął u progu Twego królestwa. Panie Śmierci, zważ czyny tego męża i wyznacz należne mu miejsce w krainie przodków... – młodzieniec odziany w czarny, wełniany habit, z wyszywanym srebrną nicią znakiem Wrót na piersi, rozłożył szeroko ręce, jakby chciał zebrać w dłonie coraz silniej zacinający deszcz. Wydawało mi się, że daleko za zabudowaniami osady mignęła błyskawica, rozświetlając szybko puchnące, mroczne chmury. Zbliżały się w naszym kierunku.
- Klepsydra się przesypała – kontynuował kapłan. Biedak za wszelką cenę starał się ignorować deszcz, który psuł mu cały, zapewne ćwiczony przed lustrem, efekt. – Czas Waldofa Brauera nadszedł. Jednak pozostawił on po sobie wyraźny ślad w naszej pamięci, a jego krew zachowała kontynuację w licznym potomstwie: dzieciach i wnukach.
Stłumiłem ziewnięcie. Z nosa przestało cieknąć, dla odmiany poczułem w nim narastające kręcenie. Obawiałem się, że za moment kichnę donośnie, ściągając na siebie gniewne spojrzenia rodziny zmarłego. Na ich twarzach rysował się niekłamany żal: kobiety miały zaczerwienione oczy, mężczyźni zaciśnięte usta. Na chwilę wypełniła mnie zazdrość. Oto Waldi miał kogoś, kto odwiedzi jego grób, kto będzie nosił jego nazwisko, wspomni go z westchnieniem. Jest to jakaś forma nieśmiertelności. A ja dotychczas nie przywiązywałem do niej należytej wagi...
Brzemienne deszczem niebiosa zagrzmiały nad naszymi głowami. Przegnałem głupie myśli o przemijaniu. Drogi Waldof Brauer był trupem, a ja zdecydowanie i na pewno wciąż żyłem. To on powinien mi zazdrościć. Na przykład tego, że mogłem gapić się na ładniutką dziewczynę naprzeciwko, chyba jedną z jego najmłodszych córek (bo chyba nie wnuczek?!). Ślicznotka, może koło siedemnastu lat, wypukła tam gdzie należy, z dużymi brązowymi oczami, bez czepka na kasztanowych włosach, a więc jeszcze niezamężna. Taka uroda marnowała się na prowincji. Mężczyzna mojego formatu, z koneksjami w najlepszej dzielnicy Nuln, mógłby właściwie pokierować jej przyszłością. Tu, w Bodendorfie (jeden Sigmar wie, czy ta dziura to małe miasteczko, czy tylko większa wioska) mogła tylko rodzić kolejne bachory i przedwcześnie się postarzeć.
Dziewczyna chyba poczuła, że jest obserwowana, bo spojrzała w moją stronę. Postarałem się zaprezentować swój najlepszy współczujący uśmiech, odpowiednio stonowany, w końcu grzebali jej ojca. Szybko spuściła wzrok.
Kapłan wreszcie skończył, a ja byłem gotów nagrodzić ten fakt oklaskami. Morryta rozejrzał się po zebranych, jakby oceniał wrażenie, jakie odniosła celebra. Najwyraźniej ukontentowany, zamaszyście naznaczył jeszcze trumnę biała kredą i dopełnił rytuału, uwalniając skrzeczące czarne ptaszysko ze stojącej obok, w błocie, klatki. Kiedy przemoknięty kruk wzbijał się w ponure niebo, przez głowę przemknęła mi kolejna myśl, zdecydowanie nie na miejscu w tych okolicznościach. Byłem mianowicie ciekaw, czy ptaka przyuczono do tego zadania tak, że później sam wracał do właściciela i był wykorzystywany wielokrotnie? Musiało tak być, nie mogli przecież na każdą okoliczność chwytać wciąż nowych kruków. Ciekawe, czy dałoby się na tym zarobić?
Opuszczono trumnę. Starsze kobiety uderzyły w lament, mężczyźni zaczęli spiesznie zasypywać grób. Wzmógł się wiatr i deszcz. Chmury wreszcie do nas dotarły. Grzmoty niemal pokrywały się z błyskawicami, robiło się groźnie. Kapłan Morra szybko pożegnał najbliższą rodzinę zmarłego, zerknął z ciekawością na elfa (w tej chwili zdecydowałem, że Bodendorf to jednak duża wieś) i oddalił się, starając dostojnie brodzić w błocie. Z niezłym skutkiem. W ślad za nim poszło kilka innych osób. Młoda dziewczyna, na którą zwróciłem uwagę, wraz ze starszą, pewnikiem zamężną siostrą obejmowały matkę – drobną kobietę o poszarzałej twarzy i pustych oczach. Przez chwilę chciałem do nich podejść, coś powiedzieć, tak chyba wypadało, ale zmieniłem zdanie. Będzie jeszcze ku temu okazja. Byłem wystarczająco przemoknięty i zziębnięty. Poprawiłem wilgotny, zimny kołnierz peleryny i spojrzałem na stojącego tuż obok krasnoluda. Sibald wyciskał wodę z niegdyś czarnej brody. Kiwnął mi głową. Wcześniej zamieniliśmy tylko kilka słów, warto było pogadać w cztery oczy.
- Głodnyś? – spytał pierwszy. Przytaknąłem. Zaproszono nas co prawda na wieczorną stypę, ale do zmroku pozostało jeszcze trochę czasu. Choć niebo sugerowało coś innego, było dopiero wczesne popołudnie. Lubiłem mieć pełny żołądek, a nie spodziewałem się, żeby stypa Brauerów była wystawna. Przekąska była więc dobrym pomysłem.
- Ja stawiam – powiedziałem, kuląc się odruchowo przy kolejnym grzmocie.
Krasnolud tylko się uśmiechnął i, nie zwlekając, ruszył w stronę osady. Miałem już podążyć za nim, ale po chwili wahania odwróciłem się do elfa, który nie drgnął od początku pogrzebu. Teraz także stał sztywno, okryty długim płaszczem z kapturem, z jakimś napięciem wpatrzony w rosnącą mogiłę. Na nieruchomej, pociągłej twarzy elfa, tak bladej, że niemal lśniącej, nie odcisnął się żaden ślad czasu, jaki dzielił nas od ostatniego spotkania przed laty. Kiedyś zawsze czułem się przy nim nieswojo. Nic się nie zmieniło.
- Taelu Felisinie, przyłączysz się do nas? – spytałem. Zwracając się do ostrouchego, należało zawsze użyć jego pełnego imienia (no, może wyłączywszy okoliczności walki), inaczej elf po prostu cię ignorował. – Wspomnimy Waldiego przy kielichu wina – dodałem. Zamrugał. Naprawdę wydawał się być myślami gdzieś daleko. A może dawno? Spojrzał na mnie jakbym był natrętnie ujadającym kundlem, tak przynajmniej to odebrałem.
- Rupercie Rimmer, zjawiłem się tu, by oddać cześć zmarłemu towarzyszowi i może kiedyś odwiedzę także twój grób – odpowiedział świergotliwym głosem, wyraźnie akcentując ostatnie słowa. - Chcesz sycić pragnienie i głód, gdy ledwie dopełniono obrzędów pożegnalnych? - spytał beznamiętnie.
Stłumiłem przekleństwo. Nienawidziłem przeklętego tonu elfa, jego gładkiej buźki
i wydumanych mądrości nie wartych złamanego szylinga. Drań irytował mnie całym sobą.
- Czyli nie? – warknąłem. Wściekły, ślizgając się w błocie i lawirując między rosnącymi kałużami, ruszyłem w kierunku cmentarnej bramy. Lało już jak z cebra. Krasnolud znikał właśnie za wysoką, zadbaną palisadą Bodendorfu. Burza na dobre objęła niebo nad nami, poganiając grabarzy i ostatnich żałobników. Miałem szczerą nadzieję, że elfa trafi grom albo inna cholera i zabije na miejscu. Naprawdę nie wiedziałem, dlaczego przed laty Waldi uparł się, by uratować tego nieludzia przed pewną śmiercią z rąk wściekłej tłuszczy. Należało mu się. Jeszcze jak!
* * *
Odłamałem z krawędzi spękanego, wypaczonego blatu kolejną drzazgę i wróciłem do dłubania w zębach. Niewielki karczemny stół, przy którym siedzieliśmy z krasnoludem, zawalały cynowe talerze z obgryzionymi kośćmi kurczęcia, ogryzkami warzyw i kruszynami chleba. W nieustanny łomot deszczu o dach wtrącały się grzmoty. Szalejąca od dobrej godziny burza, wśród wielu miejscowych wzbudzająca zabobonny lęk, zagnała ludzi do domostw i opustoszyła karczmę. Nasza dwójka nie reagowała na odgłosy wściekłego żywiołu. Gospodarz był jeszcze bardziej zaprawiony, a może po prostu przygłuchy. Drzemał smacznie przy szynkwasie, wsparty plecami o beczkę z kiszoną kapustą. Do otwartej gęby spływały mu powoli smarki z nosa. Nie mogłem oderwać wzorku od tego widowiska.
Karczma nie miała szyldu. Była jedynym przyzwoitym miejscem do nocowania z dwóch tego typu przybytków w Bodendorfie. Wziąłem tu pokój – ciasną, ale stosunkowo czystą izbę na piętrze, czy raczej poddaszu. Przy bagażach cały czas warował mój sługa, Johann. Nie przywiozłem ze sobą wielu dóbr, ale same ubrania mogły być w tej osadzie bardzo łakomym kąskiem. Poza tym ktoś musiał uważać, żeby nie przemokły. Nie ufałem szczelności dachu tej gospody.
Oderwałem wzrok od chrapiącego bezwstydnie karczmarza i z westchnieniem popuściłem pasa. Trochę sobie pofolgowaliśmy z jadłem. W perspektywie wieczornej stypy miałem zamiar tylko odrobinkę zaimponować krasnoludowi zasobnością swej kabzy. Tutejsze ceny okazały się jednak tak przystępne, że przełamałem wrodzone skąpstwo i obficie sypnąłem srebrem. Objedliśmy się.
Sibald wychylił kolejny kufel piwa, za które płaciłem, i starannie wytarł rękawem wąsy.
Nigdy nie widziałem, żeby przy stole czkał czy pierdział. Nigdy zupa czy piwo nie kapało mu z brody. Co z niego za krasnolud?
- I ja dostałem list – odpowiedział mi wreszcie na pytanie, które zadałem pół kufla wcześniej. – Brauer musiał go wysłać przynajmniej miesiąc temu. Szczęście, żem akurat był w Karaku. I że pismo gdzieś po drodze nie przepadło. Ale że i elf tu się zjawił? Zdumiało mnie to. Mimo wszystko.
Kiwnąłem głową. Wyglądało na to, że Waldi z jakiegoś powodu uparł się zebrać tu całą naszą trójkę. Po tylu latach… Mnie i krasnoludowi napisał, ze jest ciężko chory i błaga o przybycie, nim będzie za późno. Ja dotarłem na miejsce wczoraj, krasnolud dzień wcześniej, parę godzin po śmierci Brauera. A więc obaj spóźniliśmy się. Co do elfa...
- Powiedziano mi, że Feliesin był tu pierwszy. Myślę, że zdążył jeszcze porozmawiać z Waldim – stwierdziłem. – Zagadnę o to na stypie. Elf raczej nam nie zdradzi o co chodzi. Dziś na pogrzebie wydawał się wyjątkowo... – szukałem odpowiedniego słowa. Nie znalazłem. – Powiedzmy „zmartwiony”. To raczej do niego niepodobne. Zawsze miał do wszystkiego taki dystans....
- "Zmartwiony"? A może zadufany, hę? – zarechotał krasnolud. – Nie cierpię go, tak jak ty Rupercie, ale musisz przyznać, że z Brauerem on był najsilniej związany.
Wzruszyłem ramionami. Elf zaszczycił nas swą obecnością na pogrzebie pewnie rzeczywiście tylko dlatego, że był winny Waldiemu życie. Z tego samego powodu wędrował też z nami przed laty. Chciał spłacić dług. W końcu, po czterech latach wędrówki, udało mu się. Albo po prostu stwierdził, że to wystarczy. Odszedł. Potem odłączył się od nas krasnolud. Ja z Brauerem jeszcze przez rok włóczyliśmy się na południu Rzeszy. Zżyliśmy się. Doszło nawet do tego, że wołaliśmy na siebie zdrobniale: Waldi i Ru. Ru i Waldi. Niech mnie Chaos weźmie – wciąż nie mogłem uwierzyć, ze to było dwadzieścia lat temu! Dwadzieścia lat!
- To Brauer spajał naszą kompanię. Był mężnym i rozumnym mężem – stwierdził krasnolud napełniając nam kufle i z powagą wznosząc swój. – Jeszcze raz za jego zdrowie!
- Może – cmoknąłem, gdy wypiliśmy. – Odwagi nikt mu nie odmawiał. Ale życie mógł sobie lepiej poukładać. Zobacz, jak skończył. Przyznasz chyba, że Bodendorf to zabita deskami dziura?
Sibald wzruszył ramionami zaglądając do dzbana. – Może tego chciał, Rupercie? Może było mu tu dobrze, hę? – odstawił naczynie i zerknął na chrapiącego karczmarza. – Hola, człowieku! Ocknijże się i przynieś nam jeszcze jeden garniec!
Skrzywiłem się na to, ale zmilczałem. Niepotrzebnie obiecałem na początku, że wszystko idzie na mój rachunek. Piwo nie było tu drogie, ale kto mi powie, ile ten opój jest w stanie go wyżłopać?
- A pamiętasz, jak się wykaraskaliśmy z tej kabały w Bögenhafen? – zagadnął Sibald. - Kiedy zaklinowałem się w kanałach z parszywymi szczurami na karku i Waldof...
- Musimy mówić o dawnych czasach? – przerwałem mu trochę za ostro. – Było, minęło. Wracając do elfa i naszego tu przybycia, co masz teraz zamiar zrobić, Sibald? Może sprawa, dla której nas tu Waldi sprowadził nie umarła razem z nim? Mam przeczucie, że długouchego coś gryzło. Załóżmy, że miało to związek z ich rozmową. Chciałbym się bardzo dowiedzieć w czym rzecz. Czy przypadkiem coś nie przejdzie nam koło nosa, rozumiesz?
Krasnolud zaczął tarmosić brodę. Myślał. Przydreptał do nas ziewający straszliwie karczmarz z garncem ociekającym piwem. Nalał i spytał, czy może uczynić dla nas coś jeszcze. Kazałem mu zabrać ze stołu kości i zmienić świecę na stole. Ogarek strasznie kopcił.
Kiedy Sibald bez odpowiedzi przywarł do pełnego kufla, zadumałem się. Może Waldi chciał nam coś osobiście ofiarować? Jakąś pamiątkę? Skarb? Nie, raczej zostawiłby go dzieciom...
- O elfa nie dbam – powiedział nagle Sibald odstawiając z hałasem naczynie. – Zresztą
i tak go nie przejrzymy. Zawsze wyglądał jak nawiedzony, parszywe nasienie. Tak mi się widzi, że dla tych długowiecznych darmozjadów śmierć to rzecz raczej trudna do przełknięcia, rozumiesz? Na pogrzebie elf wyobraził sobie swój własny marny koniec i dlatego humor mu skisł. Mnie zresztą też przy tym zawodzeniu klechy się przykrzyło. A ty jak zwykle wyciągasz zbyt daleko idące wnioski. Brauer chciał się pewnie pożegnać – znów łyknął piwa. – Ten rytuał pogrzebowy... Wciąż nie mogę zrozumieć, czemu nie palicie swych zmarłych, skazując ich na gnicie i pożarcie przez robactwo...
Roześmiałem się. Sibald nic się nie zmienił. Po kilku piwach zaczynał filozofować. Jak większość krasnoludów, wciąż wszystkim i wszędzie stawiał za niedościgły wzór kanony własnej podupadłej rasy, wcale przecież nie lepszej od elfów. To do ludzi należała przyszłość świata. Do ambitnych ludzi.
Na zewnątrz jakby uspokoiło się, deszcz zelżał. Gospodarz wraz ze służebną dziewką wziął się za rozpalanie przygaszonego paleniska i porządkowanie izby. Pewnie spodziewał się wkrótce liczniejszej klienteli. Przeciągnąłem się, zerkając na zadek pochylonej posługaczki. Sibald dostrzegł to i zacmokał.
- Nic się nie zmieniłeś – stwierdził z uśmiechem. – Pies na baby!
- Trzeba umieć czerpać z życia przyjemność – odparłem. – A przyjemności i spokój mogą zapewnić tylko pieniądze.
- Taaa – mruknął. – Nie musisz tego tak podkreślać. Zauważyłem, że ci się powiodło. Sakiewka wypchana i to srebrem, pachołek na zawołanie, konie jak się patrzy. Brakuje tylko karocy!
- Prawda, nie narzekam – powiedziałem z przekąsem. - Po naszej wagabundzie poszedłem po rozum do głowy. Osiadłem w Nuln i postanowiłem się dorobić. Zainwestowałem. Zajmuję się pośrednictwem w handlu. Jestem też właścicielem niewielkiego lombardu, zatrudniam kilka osób. Moje nazwisko już coś znaczy w mieście – Przesadzałem, ale niewiele. - Mam już swoje lata, Sibald – dodałem. – Jestem niewiele młodszy od Waldiego i nie chcę umrzeć w nieheblowanej trumnie, złożonej w wilgotnym dole w takim miejscu jak to – Chyba pod wpływem pogrzebu i myśli, które mnie tam dopadły, opowiedziałem krasnoludowi w kilku zdaniach o długiej i bolesnej drodze do własnego interesu. Przemilczałem co wstydliwsze rzeczy i konieczne kompromisy ze swoim sumieniem, na które w dzisiejszych czasach człowiek ambitny musi się niestety decydować. Nie dodałem też nic o swojej nowej religii. Tego Sibald na pewno by nie zrozumiał.
- Nie walczę już ze światem – podsumowałem wreszcie nieco przydługi monolog. - Dopasowałem się do niego. I uwierz mi, nie narzekam.
- Wcale nieźle, Herr Rimmer, wcale nieźle! – powiedział po dobrej chwili krasnolud. Moja przemowa chyba go trochę zaskoczyła. Już jej żałowałem. Odszukałem drzazgę i wróciłem do dłubania w zębach. Wypiliśmy moje zdrowie, potem jego. Zagadnięty, Sibald bąknął parę słów o sobie. Nie miał się specjalnie czym chwalić.
- Zaopatruję twierdzę – powiedział lakonicznie. – Czasami przy piwie wspominam naszą młodość. Hoduję brzuch, myślę o konkurach i ożenku, a u nas to bardzo poważna sprawa. Chyba już do tego dojrzałem. Czas płynie powoli – uśmiechnął się. W górnej szczęce miał wstawiony srebrny ząb, nie zauważyłem tego wcześniej. – Myślałeś o rodzinie, Rupert? Żona, dzieci? U was to wszystko jest łatwiejsze.
- Mam kobiety, kiedy tego chcę – odrzekłem. – Często, ale krótko. Wystarcza.
Ogień zaczął wesoło buzować w palenisku. Przechodząca obok służebna obdarzyła mnie zachęcającym uśmiechem. Widać wachlarz usług w karczmach Bodendorfu był zbliżony do tego z Nuln. Sibald się zamyślił i ja na moment także odpłynąłem gdzieś myślami. Przez dłuższą chwilę milczeliśmy, widać tematy do rozmowy skończyły się. Dwadzieścia lat to jednak przepaść. Niegdyś, choć z konieczności, polegaliśmy jeden na drugim, teraz byliśmy już innymi osobami. Ja przytyłem kilka kamieni, wyłysiałem. Krasnolud miał chyba problemy ze wzrokiem, mrużył oczy. Zmieniliśmy się. Czy teraz zaryzykowałbym dla niego zdrowiem, o życiu nie wspominając? Wątpiłem. Póki co płaciłem za jego piwo.
Cisza przedłużała się i zaczynała być coraz bardziej krępująca. Dopiłem swój trunek i wstałem.
- Zobaczymy się na stypie – kiwnąłem krasnoludowi.
- Oczywista! Po zmroku, prawda? – pożegnał mnie wznosząc kufel. - Przyjdę.
Wdrapałem się powoli na piętro po niemiłosiernie skrzypiących schodach i w półmroku odszukałem drzwi do swojego pokoju. Nędzne deski ledwo trzymały się na skórzanych zawiasach. Wewnątrz, za progiem, drzemał na siedząco Johann, mój sługa. Chłopak miał może piętnaście lat, był rozgarnięty i umiał przywalić pałką, ale musiałem jeszcze wyplenić z niego lenistwo. Obudziłem go czubkiem buta.
- Słuchaj, wałkoniu – powiedziałem groźnie, gdy zerwał się z podłogi i wyprostował mrugając. – Za jakiś czas idę na stypę. Zadbaj zaraz o balię ciepłej wody i świeże ubranie z bagażu. Może ten czarny kubrak przeszywany srebrną nicią. Potem doglądnij koni i zjedz coś. Masz tu na wszystko całego szylinga.
- Tak panie, już lecę! – chwycił za klamkę.
- Czekaj! Znajdź też jakąś dziewkę, która nada się na łaziebną, rozumiesz? Na dole kręci się taka jedna. Może będzie chciała zarobić srebrnika albo dwa.
Wyszczerzył się i przytaknął. Znał moje upodobania.
- No, to idź już – zacząłem rozpinać kaftan, wracając myślami do młodej córki Waldiego. Nieżyjący kompan nie wybaczyłby mi natury tych myśli. Może na stypie będę miał okazję zamienić z nią słowo? Tymczasem kąpiel w towarzystwie chętnej dziewki pozwoli mi się odprężyć i jednocześnie oddać cześć Panu Przyjemności. Może jednak nie będę żałował przyjazdu tutaj?
* * *
Jak się spodziewałem, uczta na cześć zmarłego nie zachwyciła wystawnością. Na trzech niewielkich stołach ustawionych w podkowę było (jak z kolei oczekiwał Sibald) trochę trunków, ale na zakąskach już zbywało. Tu i ówdzie rozstawiono trochę chleba, sera i kiełbas, puszczono w obieg gar z kapuśniakiem. Jak na kilkunastoosobowe zgromadzenie w izbie było cicho, nieliczne słowa wymieniano półgębkiem. Rozwodniony alkohol powoli uderzał do głów. Rodzina i znajomi zmarłego zajmowali się na razie jedzeniem i wzdychaniem. Ktoś niemrawo wzniósł toast za Waldiego. Kobiety co chwila chlipały albo przynosiły coś z izby kuchennej. Zacząłem żałować, że tu jestem. Dla zabicia czasu przyjrzałem się bliżej miejscu, w którym zdecydował się żyć i umrzeć Waldi.
Dom Brauerów miał dużą sień i kilka izb, do tego poddasze. Na ścianach wisiało trochę skór, dostrzegłem też wypłowiały gobelin, pewnie jakiś stary łup Waldiego. Pomieszczenia były czyste i przytulne, na stołach stały woskowe, nie łojowe świece. Nie był to biedny dom, ale i nie bogaty. Ciekawe, czy Brauer sam go wybudował? A może trafił tu zupełnie przypadkiem i pojął za żonę dziewkę ze sporym wianem? To drugie bardziej pasowało do Waldiego, którego kiedyś znałem.
Elf oczywiście nie przyszedł, zaś krasnolud spóźniał się, co wywołało moje zdziwienie. Posadzono mnie na ławie u końca jednego ze stołów, z dala od wdowy i dzieci zmarłego, za to w pobliżu jakiegoś śliniącego się dziadygi, który sięgając trzęsącymi się rękoma po kolejne naczynia, przesuwał się powoli w moim kierunku. Po wysiorbaniu zupy przysnął mi na ramieniu. Szturchając go, zacząłem się zastanawiać, czy w Bodendorfem nie panuje jakaś klątwa senności. Mój karczmarz, sługa, teraz ten staruch. Prześladowali mnie niewyspani ludzie.
Moje kuksańce oczywiście nie obudziły starego. Kiedy stuknął głową o blat stołu i nie otworzył oczu, zastanowiłem się, czy aby nie umarł. Ktoś musiał zauważyć moją minę, bo obok nagle wyrosła dziewczyna, ta sama, na którą zwróciłem uwagę na cmentarzu. Wcześniej nie odstępowała matki. Sama jednak nie płakała. Ten wieczór może jeszcze nie był całkowicie stracony...
- Dziadku, czas położyć się na przypiecku – poprosiła starego słodkim głosem. Pachniała równie rozkosznie i w dodatku znała chyba czary: staruszek pod wpływem jej głosu, a może dotyku, otworzył oczy i uśmiechnął się bezzębnie.
- Pomogę panience – zaoferowałem się i razem wytaszczyliśmy dziadygę do sąsiedniej izby. Nie była to kuchnia, ale komora sypialna. Tu także był piec z przygotowanym na nim miejscem do spania, a do tego duże, proste łoże i skrzynia na ubrania. Drugie drzwi prowadziły do kolejnego pomieszczenia. Na ścianie wisiała dobrze utrzymana, wyczyszczona broń: włócznie, tarcza i miecz.
Dziadek, okryty wytartym kolorowym pledem, zwinął się na przypiecku w kłębek i z miną szczęśliwego idioty ponownie opuścił jawę. Takich lepiej zawczasu dobijać – pomyślałem.
Dziewczyna podziękowała mi i chciała wracać do stołu.
- Panienka jest córką Waldiego, prawda? – zatrzymałem ją.
Kiwnęła głową.
- Ja zaś nazywam się Rimmer. Rupert Rimmer – skłoniłem się dwornie. – Do usług.
- Mnie panie wołają Greta, z domu Brauer – powiedziała nieco zmieszana. Zerknęła za siebie i jakby z wahaniem kontynuowała – Wiem, że niegdyś tułaliście się panie z mym ojcem...
- Tułaliśmy? To chyba złe słowo. Szukaliśmy przygód, walczyliśmy z Chaosem, który chce pochłonąć świat – Przybrałem poważny wyraz twarzy. - Było nas kiedyś czterech, w tym dwóch nieludzi, elf i krasnolud. Widziałaś ich pewnie na pogrzebie. Później przemierzaliśmy gościńce już tylko we dwóch, z twym ojcem. Stare dzieje... A ja nie jestem żadnym panem, dorastałem w podobnej wiosce – kłamałem jak z nut.
- Nieludzie nie przyszli na stypę. Wiecie dlaczego? – spytała poprawiając staremu pled. Przestało jej się śpieszyć do jadalni. Dziadek zaczął mamrotać coś przez sen.
- Bo to nieludzie właśnie. Nikt nie wie, co zrobią, co powiedzą. To dziwolągi. A cóż? – spytałem. – Chciałaś pewnie ponownie zobaczyć elfa? To dziwadło.
- Nie panie – zaprzeczyła smutno. – Co mi po nim? Myślałam, że elfy to czarodzieje, i że ten uzdrowi mego ojca. Nie uzdrowił, zostawił go Morrowi. Wcale mi nie brak nieludziów.
- Nieludzi – poprawiłem machinalnie – Więc Felisin, ten elf, był u was jeszcze przed śmiercią Waldiego?
- Tak panie, rankiem. Wieczorem ojciec już nie żył - westchnęła. Wzdychała też ślicznie.
- Wiesz może, o czym rozmawiali? – spytałem chyba zbyt natarczywie, bo spojrzała się na mnie z uwagą. Z sali jadalnej doleciał nas jakiś żałobny śpiew, któremu towarzyszyło kwilenie piszczałki. Chyba nie zaczną tańcować?
- Nie. Zamknęli się w izbie. Potem elf po prostu wyszedł, nic nie mówiąc – dziewczynie łzy stanęły w oczach. Liczyłem, że się rozbeczy i wówczas będę miał okazję ją przygarnąć, przytulić, ale wzięła się szybko w garść.
- Posłuchaj Greto. Mogę mówić ci po imieniu, prawda?
Skinęła głową, ocierając nos rękawem.
- Wiesz, że twój ojciec uratował mi życie? – starałem się, by mój głos zabrzmiał odpowiednio dramatycznie. - Byliśmy jak bracia. Wiele razem przeszliśmy, odwiedziliśmy magiczne miejsca, widzieliśmy cuda. Opowiadał ci?
- Nie – zawahała się i westchnęła. – Nigdy. Ojciec nie chciał prawić nam o swej młodości. A tyle razy go pytaliśmy.
- Szkoda – cmoknąłem. - Przemierzyliśmy razem cały Wissenland, Averland, dotarliśmy do Sylvanii. Te nazwy coś ci mówią?
Wzruszyła ramionami.
- Byłaś kiedyś w Nuln?
Zaprzeczyła, lekko się czerwieniąc. Świetnie, trochę wstydziła się tej swojej prowincji.
- Powinnaś zobaczyć to miasto. Jest cudowne. Kolorowe, hałaśliwe, tłoczne. Nie chciałabyś kiedyś stąd wyjechać Greto? Zobaczyć świat? Nauczyć się czytać i pisać? Odziewać się w piękne suknie? – zrobiłem krótką pauzę. Jak aktorzy na deskach Elektorskiego Teatru w Nuln.
- Mogę cię stąd zabrać, Greto.
Spojrzała na mnie czujnie i wygładziła machinalnie spódnicę.
- Mnie, panie? – spytała cicho. Śliczna i całkiem bystra. Coraz bardziej mi się podobała.
- Przez pamięć twego ojca – zełgałem. – Jesteś tak do niego podobna... Mam u niego dług i w ten sposób mogę go spłacić. Pomagając jego rodzinie, kształcąc jego dzieci... – Odkryłem chyba u siebie nowy talent, usta same wypowiadały te dyrdymały. Rzadko miałem okazję grać dobrego wujaszka, ale ta zabawa miała swój urok.
- Musimy wracać – powiedziała nagle i ruszyła do jadalni. Zastąpiłem jej drogę i wziąłem za rękę.
- Wybacz mi, Greto – zwiesiłem głowę. - Nie powinienem proponować ci wyjazdu, jestem obcym mężczyzną w wieku twego ojca. Pewnie myślisz... – westchnąłem. - Przepraszam. Zresztą trzeba mieć sporo odwagi, by nagle opuścić dom.
- Jestem już dorosła i mogę robić co chcę! – powiedziała hardo. – Ale przecież matula... Domu trzeba doglądać, pomagać w obejściu… Gdzie mi tam w wielki świat!
- Widzę, żeś dorosła. Rozsądna i troskliwa. Ale pomyśl... – przysunąłem się do niej. To był chyba błąd. Bez słowa wywinęła mi się spod ręki i uciekła na salę. Głupia krowa!
- No, no – usłyszałem za sobą głos. Z tyłu stał oparty o piec Sibald, zerkając z uśmiechem na chrapiącego dziadka. Musiał wejść do izby przez drugie drzwi, od kuchni, a ja go nie usłyszałem. Traciłem na starość czujność?
- Ten sam Rupert co kiedyś. Nieraz dostało nam się przez twoją chuć. Nie przepuścisz nawet dziecku Brauera! – krasnolud splunął w kąt. Nie wiedziałem, czy kpi, czy się obrusza.
- Nie twoja sprawa! – warknąłem. – Długo tu stoisz? Spóźniłeś się na toasty!
Skrzywił się. Chciał coś rzec, spojrzał na mnie a potem przytknął dłonie do pieca. Na sali obok lekko podpitym głosem ktoś wymieniał "za co szanował i kochał ślachetnego kuma Brauera".
- Śledziłem elfa – powiedział wreszcie krasnolud. Udało mu się mnie ponownie zaskoczyć. Zamknąłem całkowicie drzwi do głównej izby, odcinając nieco hałas, i oparłem się o nie plecami.
- Ładnie to tak? Elfa?- spytałem.
Wzruszył ramionami.
- Coś mnie podkusiło... Sam nie wiem. Ostrouchy zawsze był taki czujny, a dam głowę, że dziś się nie zorientował! – ściszył głos. - Mieszka w stajni przy bramie, na stryszku jak ty, tylko w gorszych warunkach. Po zmroku wrócił na cmentarz. Siedzi nad mogiłą Brauera. Modli się albo medytuje, nie wiem. Pewnie jest tam do teraz. Znudziło mnie czekanie.
- Elfy! – rzuciłem z irytacją. – Kto je zrozumie?
- Miał przypasaną broń – dodał nagle krasnolud.
- No i co? Wyszedłbyś po zmroku za palisadę bez broni? Nawet jak byś był elfem?
Nie odpowiedział. Sibald wszędzie targał ze sobą swój młot. Twierdził, że jest magiczny. Teraz też go miał, przewieszonego cudacznie przez plecy. Ech, wszystkie krasnoludy są obłąkane na punkcie czającego się dookoła niebezpieczeństwa.
Oderwałem się od drzwi i uchyliłem je.
- Chodź, napijemy się – powiedziałem. - Jutro wypytamy wdowę o ostatnie chwile Waldiego. Delikatnie. Może coś wyjaśni.
- Taak. Napijmy się – przytaknął krasnolud. - Opowiemy im kilka naszych przygód? Z Brauerem w roli głównej? Ubarwionych czy zmyślonych?
Rozbawił mnie. Niech mu będzie.
- Zmyślonych, Sibald – powiedziałem. - Są ciekawsze i bardziej odpowiednie na stypę. Nie uważasz?
Wróciliśmy więc do głównej izby i razem złożyliśmy kondolencje wdowie. Wspomnieliśmy przy tym odwagę, mądrość i szlachetność jej męża, popierając to kilkoma przykładami. Jego synowie i sąsiedzi zaczęli wypytywać o szczegóły owych przykładów, chciwi bajek o przygodach i bohaterskich czynach. Wówczas Sibald się rozkręcił. Pomagając sobie kolejnymi kuflami, wtykanymi mu w ręce przez słuchaczy, nie szczędząc gestykulacji, krzyków i obrazowych powarkiwań, zaczął snuć fantastyczną, wyrywkową opowieść o naszych losach. Ja siedziałem cicho obok i tylko potakiwałem w momentach, kiedy jakieś całkowite niedorzeczności w opowiadanej historii wymagały potwierdzenia. Naturalnie zawsze dostarczałem takowego. W celu uwiarygodnienia jakiegoś nonsensu wymyślonego przez krasnoluda pokazałem nawet brzydką bliznę na ramieniu. Tak naprawdę była to pamiątka po usuwaniu wyjątkowo chybionego tatuażu.
Tego wieczora usłyszałem miedzy innymi, jak przed wieloma laty nasza czwórka poszukiwaczy przygód, szlachetnych awanturników bez skazy, ślubowała sobie wieczną przyjaźń. Jak bohatersko wyrwała z rąk bretońskich porywaczy córkę pewnego szlachcica z Bögenhafen i jak polowaliśmy na smoki w Górach Szarych. Sibald wspomniał też o naszych poszukiwaniach skarbów w starożytnych kurhanach i o pełnej poświęcenia walce z łowcami niewolników w Księstwach Granicznych. Opowiadał i opowiadał, a ja miałem wrażenie, że im więcej krasnolud mówi, tym bardziej jest przekonany o prawdziwości własnych słów. Ja wciąż przytakiwałem, odbierałem poklepywania po ramieniu, łechcące słowa uznania. Uśmiechałem się w duchu widząc, że i Greta dała się ponieść opowieści. Odprężyłem się, wypiłem kilka kubków kończącego się szybko, wątpliwej wartości wina. Zaczęła ogarniać mnie senność.
W pewnej chwili, może pod wpływem jakiegoś zdania Sibalda, głowę wypełniły mi obrazy z innej wersji przeszłości. Tej prawdziwej. Nużącej, monotonnej i ponurej. Nijak nienadającej się na opowieść, bo nieciekawej, czasami wstydliwej, gorszącej, nieraz ohydnej.
Moja młodość to przede wszystkim ból nóg, odciski, rozmokłe trakty, głód i niechęć ludzi wobec takich wagabundów jak my. Niewdzięczne dorywcze prace, drobne kradzieże, rozboje, korumpowanie przedstawicieli prawa, zastraszanie wieśniaków, najmowanie się w charakterze ochroniarzy padalcom i wydrwigroszom, oszołamiające kariery karczemnych wykidajłów albo bezwzględnych reketerów. Pamiętałem nasze kłótnie o nędzne „łupy”, wzajemne pretensje i oskarżenia z byle powodu. Pamiętałem wilgotny chłód celi, w której przesiedzieliśmy z Waldim dobre dwa miesiące. Za nic. Naprawdę. Kiedy wreszcie trafiliśmy za kraty, to niezasłużenie. Ironia losu...
Jedno było jednak prawdą w słowach krasnoluda. Mięliśmy cholerne szczęście albo, nie wiedzieć czemu, czuwali nad nami bogowie. Ten szalony okres włóczęgi i szukania kłopotów udało się przeżyć całej naszej czwórce. W jednym kawałku. A to spore osiągnięcie, naprawdę. Niewielu awanturnikom tak sprzyjał los. Jeśli nie płacili życiem, to kalectwem, obłędem, lochem. Nie smrodliwym aresztem tylko galerami lub kamieniołomem. U nas zaś „przygoda” skończyła się na kilku złamaniach i bliznach. Przynajmniej tyle było widać.
Przyznać trzeba, że nigdy nie grzeszyliśmy brawurą, nie broniliśmy straconych spraw. Chociaż raz czy dwa emocje nas ponosiły, zdawaliśmy sobie sprawę, że naiwne przekonanie o konieczności obrony prawdy i sprawiedliwości grozi głupią śmiercią. Prawda, zdarzało się nam działać pod wpływem impulsu, ryzykować życie wszystkich dla jakiejś głupoty i przyznam, że często działo się to z mojego powodu. Ale tak było tylko na samym początku. Wędrówka szybko nas naprostowała.
Opuściłem stypę przed północą. Nie mogłem tam dłużej usiedzieć. Coś zaczęło mnie dusić. Drażniły mnie gesty przyjaźni podchmielonych ludzi, niekończące się gadanie pijanego Sibalda, podziękowania zapłakanej wdowy, nawet uśmiechy zmęczonej Grety. Dziewczyna nie uśmiechała się do mnie, tylko do kogoś, kim nie byłem i być nie chciałem. Miałem dość. Po powrocie do karczmy spytałem Johanna o nasze konie i zadowolony z odpowiedzi ległem na trzeszczącym łóżku. Zasnąłem natychmiast.
***
Nazajutrz wstałem wcześnie, z pianiem koguta, wypoczęty i z głową wolną do kaca. Katar jakby też ustąpił. Patrząc z okna pokoju na smutne zabudowania osady, nad którymi plątały się szare dymy z kominów, postanowiłem, że jutro stąd wyjadę.
Może odwiedzę dziś rodzinę Waldiego i spytam wprost, czy aby czegoś dla mnie nie zostawił? Wypadało też pożegnać się z krasnoludem.
Poinformowałem Johanna o moich planach i kazałem mu wszystkiego dopilnować. Potem zszedłem do jadalni. Kręciło się tam kilka osób i nie udało mi się samotnie zająć przyzwoitego stołu. Mlaski i siorbanie naprawdę mogą doprowadzić do szału. Wreszcie podano mi śniadanie, całkiem znośną kaszę okraszoną skwarkami. Ledwo przełknąłem kilka łyżek, kiedy do gospody weszła z koszykiem Greta. Pomimo żałoby i wczorajszej długiej stypy wyglądała cudownie. Zauważyłem, jak wieśniacy wokoło ślinią się na jej widok. Ona tu naprawdę nie pasowała, musiałem zabrać ją do Nuln, pokazać możliwości, jakie daje prawdziwe życie. Musiałem!
Zauważyła mnie i uśmiechnęła się przyjaźnie. Odbierając od karczmarza mrukliwe kondolencje, spakowała sprawunki do kosza i wyszła na zewnątrz, kołysząc biodrami. Czy była świadoma swojego wdzięku i wrażenia, jakie robiła na mężczyznach? Ocierając usta wyszedłem za nią z gospody, mijając w drzwiach jakiegoś rosłego, zarośniętego człowieka.
Dogoniłem dziewczynę kawałek dalej, pośród stada hałaśliwych gęsi przeganianych przez ulicę.
- Zaczekaj Greto!
Obróciła się podnosząc do oczu rękę. Oślepiało ją wspinające się coraz wyżej słońce, które jednocześnie cudownie rozświetlało jej kasztanowe włosy.
- Czy nie trzeba wam aby w czymś pomóc? – spytałem. – Twoja matka... Jak sobie teraz poradzicie?
- Teraz zamieszka z nami mój brat z żoną i szwagierką, panie – odpowiedziała uśmiechając się smutno. - Matula tak chce. Będzie nas pięcioro w gospodarstwie, szwagierka też wdowa. Wszyscy robotni. Nie brak nam więc niczego, panie. Dziękuję wam.
- To dobrze Greto, bardzo dobrze – powiedziałem. Pieniędzy i tak bym im nie dał, ale początek rozmowy się chyba udał.
- Wybacz zbytnią może śmiałość, ale jesteś córka mego dawnego druha, więc powiem ci jak własnemu dziecku – kontynuowałem. - Marnujesz się tutaj. Co cię czeka? Wkrótce pewnie wesele z którymś z tych obwiesi spędzających popołudnia nad kuflem piwska. Nie chcesz żyć inaczej, jak dama? Przysyłać matce pieniądze? Srebrne szylingi, a może i korony? A później zabrać ją do miasta, by nie marzła i głodowała na starość? – nęciłem. Prymitywny sposób, ale czasem właśnie taki najlepiej skutkował.
Greta stała przez chwilę bez słowa. Poprawiła koszyk.
- Naprawdę chcecie zabrać mnie do Nuln? – spytała poważnie, wpatrując się we mnie wielkimi, brązowymi oczami.
- Tak. Naprawdę. Przecież wciąż o tym mówię! To nie musi być teraz, zaraz – tłumaczyłem. – Wiem, że teraz musisz być przy matce. Mogę po ciebie wrócić za jakiś czas, znajdę ci miejsce w pensjonacie, może przyuczysz do jakiegoś zawodu. Wszystko zależy od ciebie, rozumiesz?
Nagle dostrzegłem Johanna, który wybiegł przed karczmę i rozglądał się dookoła.
- Panie, ktoś was szuka! – krzyknął zobaczywszy mnie. Spojrzałem na dziewczynę i dotknąłem jej ramienia.
- Wkrótce wyjeżdżam Greto, ale przyjdę się pożegnać. Namyśl się. Pomyśl o przyszłości.
Skinęła mi tylko głową i ruszyła dalej.
Kapłan Vereny rozglądał się ciekawie po pokoju, jakby pierwszy raz widział ciasną karczemną izbę sypialną. Miał ma sobie długą, szarą szatę z kapturem i wysokie, uwalane błotem buty do konnej jazdy. Jego broda cuchnęła czymś bliżej nieokreślonym. To z nim minąłem się kilka chwil wcześniej w drzwiach gospody. Mężczyzna jedną ręką otaczał opiekuńczo skórzaną torbę na ramieniu, drugą gładził duży symbol sprawiedliwości zwisający mu na łańcuchu z szyi. Zauważyłem, że ma popękane, brudne paznokcie. Z zarośniętej twarzy wyzierały wyłupiaste, przekrwione oczy. Jednym słowem kapłan nie wzbudzał swoją osobą szacunku należytego pełnionej przez niego funkcji. Wyglądał wręcz jak oszust, ale pewnie właśnie dlatego nim nie był.
Wskazałem mu krzesło, a sam zająłem posłanie. Kroki Johanna dudniły na schodach, chłopak pobiegł szukać krasnoluda. Kapłan wyjawił mi cel swoją wizyty. Oględnie.
- A więc Waldi powierzył wam, wielebny, swą ostatnia wolę? – spytałem.
- Herr Waldof Brauer. Tak. – odparł, chrząknąwszy. Miał silny nietutejszy akcent. W połączeniu z barytonem głosu dawało to ciekawy efekt.
- Chodzi może o jakieś pamiątki? Mapę? – strzeliłem.
- Już mówiłem – odparł –Mam tylko list. Adresowany do trzech osób, o które was panie pytałem na początku. Zwerg Sibald Dunnvald, elf znany Taelem Feliesinem i Rupert Rimmer, człowiek – wyliczył. - Znaczy się wy. Po śmierci Herr Brauera miałem wręczyć wam powierzone mi pismo. Wszystkim lub temu z waszej trójki, który przybędzie.
- A co by było, gdyby nikt z nas się nie zjawił?
- Wówczas miałem sam przeczytać list – odpowiedział. Pomilczeliśmy przez chwilę.
- Pogrzeb był wczoraj – rzuciłem.
Kiwnął głową.
- A Brauer zmarł trzy dni temu – mówiłem dalej. - Wy wielebny przyjechaliście dziś. Skąd ta zwłoka?
- Nie jestem tutejszy, panie, a wieści tak szybko się nie rozchodzą. Przybyłem najszybciej, jak mogłem.
- A może liczyliście, że im później przyjedziecie, więcej szans będzie na to, iż nikogo z nas już nie zastaniecie? – powiedziałem zjadliwie. Przybysz wyprostował się, chwytając za naszyjnik, zydel zatrzeszczał. Poczekałem, aż weźmie oddech, by zaprotestować i rzuciłem szybko. – Nie odpowiadajcie! Wybaczcie te pochopne słowa. Jakże można podejrzewać kapłana Vereny Sprawiedliwej?
- Krasnolud zaraz tu będzie – kontynuowałem. - Jednak czy zjawi się elf? Wątpię wielebny. Zresztą pewnie zna już treść tego pisma.
Wyraz oburzenia ustąpił na jego twarzy zdziwieniu. Milczał jednak.
- Nieważne – machnąłem ręką. – Może wina? – wskazałem na butelkę pod oknem. Zaprzeczył. Zapadło dłuższe milczenie. Po chwili kapłan wydobył z torby sakwę, z sakwy drewnianą fajkę i zaczął ją niespiesznie nabijać. Nalałem sobie tedy wina i wyjrzałem przez okienko. Służka karczemna ganiała po podwórzu kurę. Ptak i dziewka wydawały się być podobnej szybkości i rozumu, zapowiadał się więc długi, wyrównany pojedynek. Tymczasem w pokoju rozniosła się przyjemna woń halflińskiego ziela.
Bez słowa mijały kolejne minuty. Z dołu dochodził stłumiony gwar sali jadalnej. Wreszcie zadudniły schody. Do pokoju wpadł zziajany Johann i przytrzymał drzwi depczącemu mu po piętach krasnoludowi.
- Coś długo to trwało – powiedziałem do chłopaka.
- Panie, ledwo go znalazłem! – stęknął z przejęciem Johann. – Szukałem, gdzie mówiliście, pytałem...
- To raczej ja go znalazłem, Rupert. Szedłem do ciebie - wtrącił Sibald, stając pośrodku izby i oglądając sobie kapłana. Krasnolud miał na plecach młot. Powiernik Vereny wstał
i przedstawił się. Następnie zapytał czy ma przed sobą Herr Dunnvalda. Trzymał się przy tym za naszyjnik. Może ta rzecz służyła do wykrywania kłamstwa? Musiałem bardziej uważać na słowa…
- To ja - skwitował pytanie krasnolud i spojrzał na mnie. Był czymś wyraźnie zdenerwowany. Ciekawe.
- Możemy zaczynać? – spytałem kapłana.
- A elf zwany Taelem Feliesinem? Czy na pewno się nie zjawi? Wasz sługa go szukał? – kapłan przeniósł spojrzenie na krasnoluda - Słyszałem, że jest w miasteczku.
Chciałem dosadnie odpowiedzieć, co myślę o ostrouchym, jego pobycie w Bodendorfie
a szczególnie o ewentualnej wizycie w tym pokoju, ale ubiegł mnie Sibald.
- Elfa już nie ma w osadzie. Zaręczam własnym słowem. – powiedział stanowczym głosem.
Coraz ciekawiej.
- Wierzę – kapłan wreszcie puścił symbol Sprawiedliwości. - Dobrze więc – zaczął grzebać w swojej torbie. Wreszcie wydobył stamtąd list.
- Oto pismo, które Herr Brauer kazał przekazać w panów ręce – powiedział kładąc związany rulon na mojej wyciągniętej dłoni.
- Jak już mówiłem, nie spodziewał się, że przybędziecie wszyscy, nie był nawet pewny, czy jeszcze żyjecie – dodał. A jednak Brauer zadał sobie cholernie dużo trudu, by odszukać nas i wysłać listy – pomyślałem.
Złamałem prosty lak, ściągnąłem rzemyki i, spojrzawszy wymownie na krasnoluda, zacząłem czytać na głos. Prawo do spadku mógł przy okazji oficjalnie zatwierdzić kapłan. Ten jednak zdecydował się mi przeszkodzić.
- Proszę o wybaczenie, ale herr Brauer wyraził się jasno. Nie mogę poznać treści listu, jeśli trafi on w panów ręce. Jeśli chce pan go głośno przeczytać, pójdę już.
Dodał zwyczajowe błogosławieństwo Vereny a ja wręczyłem mu szylinga w ramach równie tradycyjnej ofiary. Jeśli liczył na więcej, to się przeliczył. Johann zamknął za nim drzwi. Chciałem znów zacząć czytać, ale krasnolud ostro zareagował.
- Wyrzuć szczeniaka!
Prawda, sługa. Dałem znak Johannowi, który posłusznie wyszedł. Spojrzałem badawczo na krasnoluda. Sibald podszedł do stolika pod oknem, zgarnął z niego kubek z winem i osuszył go jednym łykiem.
- Cierpkie, słabe szczyny – powiedział i przeklął po swojemu. Ale dolał sobie z butelki. Mając do dyspozycji kubek, Sibald nigdy nie pił wprost z butelki. Czekałem, miętosząc list. Krasnoluda wyraźnie coś gryzło.
- Elf nie żyje – mruknął wreszcie.
Gwizdnąłem i usiadłem na łóżku. Zapowiadało się na dłuższą rozmowę.
- Szukałem go od rana, chciałem porozmawiać - zaczął szybko i chaotycznie krasnolud. - W stajni go nie znalazłem. Myślałem już, że opuścił osadę. Zajrzałem więc znów na cmentarz i przy mogile Brauera odkryłem ślady. Doprowadziły mnie w gęste krzaki pod murem nekropolii. Elf jeszcze chwilę żył, choć był nieprzytomny. Musiał się tam przyczołgać od samego grobu.
- Jak zginął? Nikt niczego nie zauważył? - miałem z setkę pytań.
Sibald wzruszył ramionami.
- Cmentarz jest dziś całkiem pusty, przecież Festtag, wy ludzie, spędzacie w szynkach
i łóżkach, prawda? A elf... Rana brzucha, duża. Nie mam pojęcia, od jakiej broni. On swoją wciąż miał przy sobie, wiesz, ten śmieszny mieczyk. Ostrze było czyste. Umierał w boleściach – podrapał się energicznie po głowie. – Po mojemu napadnięto go przy grobie Waldofa. Kopiec był zapadnięty, ziemia i kwiaty wokół rozsypane. Mógł to zrobić w jakimś celu sam Felisin, ale nie sądzę. Może ktoś rozprawił się z elfem i chciał dobrać się do trumny?
- Hieny cmentarne? Tutaj? – spytałem – Może. Nie dali by jednak rady długouchemu, szczególnie nocą.
- Albo... – zawahał się.
- Albo? - odbiłem.
Spojrzał na mnie.
- Coś wyszło z ziemi. Z mogiły. Tak to wyglądało.
Skrzywiłem się. Nekromancja? Były inne możliwości.
- Sibald, elfy mają swoje pokręcone zwyczaje. Może Felisin sam odebrał sobie życie? Waldi ocalił kiedyś jego głowę i może teraz... – umilkłem pod kpiącym spojrzeniem krasnoluda.
- Dobra – wstałem i zacząłem chodzić po izbie – Podsumujmy. Ktoś lub coś napadło ostrouchego. Na cmentarzu. Gdzie elf sam się wybrał. Może się spodziewał wroga? Oczekiwał?
- Czyli coś z grobu? – spytał Sibald. Słówko "coś" robiło się coraz bardziej kłopotliwe...
- Jeśli… List! – przypomniałem sobie o trzymanym kawałku papieru. – Przeczytajmy go wreszcie. Może coś wyjaśni?
- Ty przeczytaj, ja przyniosę coś normalnego do picia! – wyszedł, poprawiając na plecach młot.
W liście stało:
Przyjacielu lub przyjaciele!
Piszę te słowa, licząc się z tym, że możemy nie zdążyć zobaczyć się przed moją śmiercią. Jeśli ktokolwiek z Was wysłuchał ostatniej prośby umierającego i przybył do Bodendorfu, dziękuję za to wszystkim bogom. Zaklinam Was, potraktujcie ten list śmiertelnie poważnie. Nie mami mi umysłu ani gorączka, ani obłęd. Chcę Was prosić o rzecz dziwną, ale konieczną. Wiąże się ona z naszą przeszłością i grzechami, jakich się wówczas dopuściłem.
Zacznę jednak od początku. Kiedy zmogła mnie choroba, zaczęły nawiedzać mnie mroczne sny. Najpierw wziąłem je za koszmary, obudzone wyrzutami sumienia i męczące człowieka przed niechybną śmiercią. Jednak ich wyrazistość i uczucia, jakie ze sobą niosły sprawiły, że spojrzałem na nie inaczej.
Musicie wiedzieć, że kiedy nasza kompania rozpadła się i zostałem tylko z Rupertem (czy czytasz te słowa przyjacielu?), zawędrowaliśmy we dwójkę na wschodnie granice Averlandu. Trafiliśmy tam na niewielką grupę wędrownego ludu Striganów i przyłączyliśmy się do nich. Rychło jednak nadużyliśmy ich zaufania, kradnąc plemienną relikwię. Ja to uczyniłem, w swej zachłanności nie wtajemniczając w ten czyn nawet Ruperta. Święty przedmiot Strigan wkrótce potem sprzedałem.
Wiem, pamiętam, że wśród tych ludzi była stara wiedźma albo może kapłanka. W snach widzę, nie pytajcie jak to możliwe, że wówczas rzuciła na mnie klątwę. Zaklęcie zaczyna dawać o sobie znać dopiero teraz, kiedy stoję nad grobem, O naturze klątwy boję się tu pisać, ale obrazy i wrażenia, które nawiedzają mnie po zaśnięciu, mówią same za siebie. Lękam się, że po mej śmierci przeistoczę się za sprawą złej magii w potwora i będę nękał ludzi. Szczególnie boję się o swoją rodzinę, żonę, syna i córki.
Przeto zaklinam Was lub Ciebie przyjacielu, kimkolwiek jesteś z mych dawnych druhów, a choćbyś nawet obcym był, bacz ostrożnie przez kilka pierwszych nocy po pogrzebie na mój grób, czy aby nic niedobrego się na nim nie dzieje. Jeśli spłaciłem za życia wszystkie swoje grzechy, będę leżał snem sprawiedliwego. Atoli jeśli jest inaczej, jeśli moje przeczucia i wizje z majaków mówią prawdę, nie muszę mówić, co powinieneś lub powinniście uczynić. Zróbcie wszystko, co trzeba, by powstrzymać zło. Waldof Brauer już nie żyje. Ale czy śpi snem wiecznym?
Dziękuję w imię Shallyi Miłosiernej
W.B.
Wypuściłem powoli powietrze i wzdrygnąłem się. Przeklęta przeszłość! Dobrze pamiętałem wydarzenia, o których Waldi pisał w liście. Rzeczywiście, już wówczas nie było z nami krasnoluda ani elfa. To było wczesną wiosną. Natrafiliśmy na trzy wędrowne wozy Strigan gdzieś na południowych rubieżach Averlandu. Zaprosili nas na wieczerzę do swego obozowiska, pod gołym niebem. Dobrze się bawiliśmy, oni zresztą również, żartując sobie z naszej dwójki. Tańcowaliśmy z ich kobietami, łapczywie zerkając na kosztowności, jakimi były obwieszone. Trochę wypiliśmy. Nad ranem, bez pożegnania, opuściliśmy pospiesznie Strigan, zabierając ze sobą kilka ich… drobiazgów. Waldi wziął najwyraźniej trochę więcej i "zapomniał" mi o tym powiedzieć. Aż do dzisiaj. Ironia losu, chichot bogów...
Za tą kradzież, nie jedyną i nie największą w naszej awanturniczej karierze, Waldi bał się kary po śmierci? Klątwy? W ostatnich dniach życia pewnie każdego męczy strach, rozpamiętywanie starych grzechów i nieco spóźnione wyrzuty sumienia. Waldi po prostu czuł, jak idzie po niego Morr, ot, wszystko.
A jednak coś zabiło elfa.
Z zamyślenia wyrwał mnie powrót Sibalda. Krasnolud przytargał ze sobą dwa garnce piwa. To przez takich jak on ludzie uważali wszystkie krasnoludy za moczymordy. Nie mylili się zbytnio.
- No i? – zagadnął napełniając kubki.
Wzruszyłem ramionami, choć w żołądku zaczynały buzować rozbudzone emocje. Podniecenie niebezpieczeństwem i tajemnicą, jak za dawnych lat.
- Waldi obawiał się, że po śmierci może dosięgnąć go klątwa Strigan – wyjaśniłem pokrótce. – Może przemiana w upiora albo ożywieńca? Chodzi o jakąś starą historię i przekleństwo za kradzież plemiennej relikwii. Żadnego spadku nam nie zostawił. Nic.
Sibald nie zdziwił się, nie pytał o szczegóły. Przeklął za to.
- Co robimy? – spytał.
-Pójdziemy wieczorem na cmentarz – usłyszałem swój głos, nie wierząc, że to powiedziałem. Zgniotłem list Waldiego w ręku. – I będziemy bardzo uważali. Bardziej niż elf.
Zobaczymy, czy coś się wydarzy. A potem pomyślimy. Co ty na to?
Krasnolud przytaknął w khazalidzie. Zapowiedź niebezpieczeństwa jemu też się spodobała, widziałem to.
- Jeżeli kryje się za tym Chaos, zwykła stal może go nie pokonać – ostrzegłem. – Pamiętaj, że elf nie dał rady.
- Jego strata! Mnie z nim nie porównuj! Mój młot wciąż ma moc – krasnolud ściągnął z pleców swoją broń i pieszczotliwie potarł runy wyżarte kwasem na obuchu.
- Wszystko da się zabić, jak mawiał pewien słynny zabójca trolli – podsumował. - Szkoda tylko, że nie mamy kuszy, ubezpieczałbyś plecy. Może znajdzie się jakaś w domu Brauera?
- Pistolet może być? – spytałem z przekąsem. – Teraz takich rzeczy używamy w Nuln. Mam go ze sobą. Miecz też się znajdzie. I weźmiemy Johanna - wyliczałem.
- Spokojnie, na chłopaku można polegać – dodałem, widząc minę Sibalda. – A jeśli stwierdzimy, że to wszystko nas przerasta, zawiadomimy tutejszą milicję.
W milczeniu napiliśmy się piwa, nie czułem jednak smaku trunku. Wszystko działo się tak szybko i było bardziej niż trochę szalone, nie miałem jednak zamiaru roztrząsać tego teraz, rezygnować. Chciałem znów poczuć, że żyję! Uciechy cielesne nie zaspokajały mnie w pełni, pragnąłem, by moje żyły znów wypełniła buzująca krew! Chciałem poczuć dreszcz i cień śmierci, by na nowo móc docenić życie. Sibald chyba czuł to samo, a może po prostu chciał się sprawdzić po latach hodowania brzucha? Nieistotne. Decyzja zapadła.
Podstawiając krasnoludowi kubek do napełnienia, znów cofnąłem się myślami
w przeszłość. Zobaczyłem śpiący obóz Strigan: wozy i rozstawione obok nich niewielkie, kolorowe namioty. Przypomniałem sobie jak tamtej nocy obudziliśmy się z Waldim i w kilku wyszeptanych słowach podjęliśmy decyzję o przywłaszczeniu sobie odrobiny bogactwa naszych gospodarzy. Musiało nam to obu chodzić po głowie, od kiedy tylko zobaczyliśmy przepych, jakim otaczali się ci dziwni włóczędzy, pogardzani przez osiadłych ludzi. Złote ozdoby kobiet i mężczyzn, łańcuchy z szylingów i posrebrzane sprzęty codziennego użytku – to wszystko prowokowało. Odebranie bogaczowi niewielkiej części jego fortuny nie było zbrodnią, prawda? Czyż więc można się dziwić naszemu zachowaniu?
Pamiętałem, że psy spały, spojone gorzałką podobnie jak ludzie. Rozdzieliliśmy się z Waldim, żeby szybciej przetrząsnąć cały obóz. Potem zamierzaliśmy udać się do najbliższego miasta, chyba nazywało się Tanzberg.
Dlaczego to wszystko tak dobrze pamiętałem? Może dlatego, że kiedy Waldi kradł Striganom ich rodową relikwię, ja odebrałem coś znacznie mniej cennego w tych ponurych czasach. Ludzkie życie. Przysypiającego wartownika ogłuszyłem bez trudu, potem jednak wpadłem niespodziewanie na młodego, może dziesięcioletniego chłopaka, który wyszedł nagle z namiotu. Wszystko wydarzyło się w jednej chwili. Wiedziałem, że jeden krzyk Strigana może sprowadzić na nas śmierć poprzedzoną torturami, nie wahałem się więc. Straszny wyraz jego rozszerzonych, zaspanych i zdziwionych oczu, kiedy mój sztylet dosięgnął serca, pamiętam do dziś. Tak jak wówczas Waldi, przemilczałem swój czyn, pokazując kompanowi tylko drobniejsze zdobycze. Do dziś starałem się nie sięgać w te obszary swojej pamięci. W te i inne.
Grzechy młodości. Któż ich nie popełnia? Choć Striganie znani są ze swych dziwnych zwyczajów i obrzędów, zwłaszcza rzucania wróżb i klątw, nie wierzyłem, by skutki tamtej nocy miały dopaść Waldiego właśnie teraz, kilka dni po jego śmierci! Tak czy inaczej, postanowiłem, że sprawdzenie tego będzie ostatnią emocjonującą rzeczą, jaką zrobię przed opuszczeniem Bodendorfu. Pomijając jeszcze jedną rozmowę z Gretą.
* * *
Zmrok przyniósł ze sobą chłód. Wąskie pasma mgły, której pojawienie się mocno nas zaniepokoiło, oblepiały mogiły na podobieństwo pajęczyn. Drewniane i kamienne, pokrzywione, przegniłe i pokryte liszajami mchu – nocą wszystkie nagrobki wydawały się być rozrzucone bez ładu i składu po tej niewielkiej nekropolii ograniczonej niewysokim kamiennym murkiem. Zawarta brama i palisada śpiącego Bodendorfu znajdowały się w odległości kilkudziesięciu metrów od rozpadającej się cmentarnej furty, jednak nocą ta odległość dziwnie się wydłużyła.
Czatowaliśmy z krasnoludem i Johannem pomiędzy kilkoma niewielkimi drzewami, rosnącymi mniej więcej pośrodku cmentarza. Według prawa nekropolia powinna być pilnowana, ale, jak zdążyliśmy się przekonać, tutaj tego nie przestrzegano. Cóż, prowincja. Na nocnym niebie, pośród rzadkich, postrzępionych chmur, łypały na nas oba księżyce. Mieliśmy dobrą widoczność, a dodatkowo obok stała latarenka, której blask Sibald umiejętnie stłumił kawałkiem szmaty.
Zbliżała się północ, przyszła mgła, ochłodziło się, ale poza tym wciąż nic się nie działo. Mój sługa, bardziej chyba przerażony naszą, niezrozumiałą dla niego, obecnością na cmentarzu niż samą atmosferą tego miejsca, obgryzał nerwowo paznokcie i rozglądał się dookoła. Wiedział, że na coś czekamy (choć nie powiedzieliśmy mu ani słowa o celu wyprawy – nie zwykłem przecież najmować gamoni) i domyślał się pewnie, że nie będzie to nic dobrego. Pozostająca w pogotowiu broń, w którą się wyposażyłem przed wyjściem, tylko potwierdzała jego obawy.
Poprawiłem obciążający biodra ciężki pas. Od dawna nie nosiłem miecza. Woziłem go ze sobą zawsze, owszem, ale przy siodle. Teraz dodawał pewności siebie, ale i krępował ruchy. Poza tym zwarcie ostrzy zawsze niosło ze sobą ryzyko. Wolałbym rozstrzygnąć ewentualne kłopoty za pomocą młota krasnoluda, albo na dystans, pistoletem.
Oparłem spoconą mimo chłodu dłoń o wystającą zza pasa rękojeść nabitego samopału i wzdrygnąłem się. Czy przyjście tutaj aby na pewno było rozsądnym pomysłem? W moim wieku i przy mojej pozycji? Gdzie ty masz głowę Rimmer? Co mnie opętało? Zacząłem rozważać, ile czasu muszę jeszcze wytrzymać, by z twarzą opuścić cmentarz i nie zostać posądzonym przez Sibalda o tchórzostwo. Tego bym nie zniósł.
Elfa zostawiliśmy tam, gdzie padł, razem z jego mieczem, przykrytego kilkoma gałęziami. Jutro pewnie go znajdą.
Zerknąłem wcześniej na obrażenia Felisina, by wyrobić sobie jakieś pojęcie o przeciwniku czy przeciwnikach, z którym mogło nam się przyjść spotkać. Nic mi to jednak nie dało. Rozerwany brzuch, jakby ugodził go tam zaostrzony pal. Dziwne, że żył tak długo i zdołał się odczołgać w zarośla.
Nie żałowałem elfa. Czegoś nam nie powiedział, uważając w swej arogancji, że sam sobie da z tym czymś radę. No i nie dał. Drugi z naszej czwórki powędrował do piachu. Kto będzie następny?
Roztarłem dłonie i dotknąłem kapelusza. Był nowiutki (najnowszy krzyk mody w Nuln), a tymczasem po pobycie tutaj całkowicie mi się rozkleił. Za dużo wilgoci. Podobnie buty, one też były stracone. Na Otchłanie Chaosu! Co ja tu robię?
Moje rozmyślania przerwało nagle poruszenie się ziemi na grobie Waldofa. Pierwszy dostrzegł to krasnolud i sapnął głośno pokazując palcem mogiłę. Wytężyłem wzrok, czując jak po całym ciele przechodzą mi ciarki. To jednocześnie wspaniałe i straszne uczucie, kiedy tak bardzo wiesz, że żyjesz i że to życie może się w każdej chwili definitywnie skończyć. Przetarłem nerwowo oczy i spojrzałem ponownie. Nie było wątpliwości – coś rozkopywało mogiłę od środka, jak kret wydostający się ze swojego kopca. Drżącą dłonią wskazałem słudze osłoniętą szmatą latarnię. Przestraszony Johann podniósł ją z ziemi. Chłopak chyba się modlił. Sibald nerwowo oblizał wargi i poprawił oburęczny chwyt na swym młocie. Runy na obuchu pokrywały maleńkie krople rosy.
- Morrze, chroń! – wyrwało się głośniej Johannowi, który wreszcie odnalazł wzrokiem obiekt naszej obserwacji. Wytrzeszczył oczy i pobladł. Przez chwilę ja także zapomniałem o oddychaniu.
Z mogiły wynurzyła się najpierw pojedyncza, ciemna, cienka kończyna. Zgięła się w pół i z pomocą drugiej, podobnej, zaczęła wyciągać na powierzchnię pokryty obszarpanymi szmatami korpus. Wszystko to działo się wolno, ohydztwo wygrzebujące się z grobu przypominało w ruchach kalekę. Grozę zastąpiło uczucie nierealności. Wyrwał mnie z tego Sibald.
- To nieumarlak Rupert! – krasnolud oddychał głęboko, poruszając powoli ramionami. Rozgrzewał się, nie spuszczając wzroku z monstrum. - Gnieździ się w grobie Brauera, może wykluł się z jego ciała? Musimy to zniszczyć!
- Bierzmy go więc! – rzuciłem, bo podniecenie mi się udzieliło. Otumaniło. Nie wiedziałem, czy uciekać, czy szarżować na ukazujący się nam pomiot Chaosu. Chrząknąłem i splunąłem pod nogi.
- Johann, zostaniesz i za chwilę odwrócisz uwagę tego... czegoś ruchami latarni. Policz do dwudziestu. Rozumiesz?
Potrząsnąłem chłopakiem, który chyba zapomniał języka w gębie.
– Nic ci nie będzie, chłopcze – rzucił do niego krasnolud. – To my odwalimy całą robotę. Podkradniemy się z boków i ubijemy to draństwo! Nie strzelaj po linii Rupert.
- Do dzieła więc – udało mi się wycharczeć przez zaciśnięte gardło. Pobladły Johann przełknął z trudnością ślinę i kiwnął głową.
- Zabiję cię, jeśli zawiedziesz – dodałem na pożegnanie i z obnażonym mieczem pod pachą, a pistoletem w drugiej ręce powoli ruszyłem pochylony na lewo. Sibald podobnym łukiem przekradał się już z prawej strony. Serce łomotało mi głośno w piersi, kiedy brodząc we mgle i ślizgając się na wilgotnej ziemi zbliżałem się do potwora. Co chwilę przywierałem do zimnych płyt grobów i zerkałem w tamtą stronę. Stwór uwolnił się wreszcie z kokonu mogiły. Ale nie leżał ani nie stał. Unosił się w powietrzu kilka palców nad ziemią, rozprostowując wszystkie cztery kończyny, jak obudzony z letargu szkaradny owad. Wciąż robił to wolno, niemrawo. Jak więc elf mógł sobie z nim nie poradzić? Zdyszany, spocony i coraz mniej pewny własnych sił zająłem wreszcie pozycję. Gdzieś naprzeciwko mnie powinien być Sibald. Bogowie, musiał tam być! Dzieliło nas monstrum: wyraźniej teraz widoczna humanoidalna, choć strasznie chuda, sylwetka w łachmanach zastygła w powietrzu w księżycowej poświacie. Czekałem, aż krasnolud da sygnał do ataku. Pośród drzew dostrzegłem kołyszące się światło latarni – Johann więc nie zawiódł.
Wyprężona, lewitująca istota drgnęła nagle i spadła zwinnie na cztery szczudlaste kończyny, miękko niczym kot. Po dotknięciu ziemi stała się drapieżnikiem (poczułem to niemal fizycznie) i obróciła się w stronę drzew. Jednocześnie, krzycząc coś, wyskoczył na nią Sibald. To był sygnał dla mnie. Zaatakować z drugiej strony! Tak robiliśmy nie raz – kiedyś, dwadzieścia lat temu. Ale to był inny Rupert Rimmer. Ten nie ruszył się z miejsca. Wyciągnąłem tylko pistolet, pojmując natychmiast, że mam złą pozycje do strzału. Nawet z takiej odległości równie dobrze mogłem trafić krasnoluda! Patrzyłem więc tylko, jak Sibald podbiega i po lekkim zwodzie ciałem uderza młotem zamaszyście z biodra. Zobaczyłem, jak szybko jego przeciwnik zareagował, w uniku wbijając się niemal w mokrą glebę, a potem, gdy obuch broni minął go, skoczył szybciej niż bełt zwolniony z kuszy. Zbił Sibalda z nóg i niechybnie zabił go tym uderzeniem. Co bestia robiła dalej pochylona nad ciałem, nie widziałem i widzieć nie chciałem. Zapomniałem o ściskanym w ręku nabitym pistolecie. Czując potworny ucisk w żołądku i miękkość w nogach, na uginających się kolanach zacząłem biec z powrotem do drzew, ku Johannowi, normalnej istocie ludzkiej!
To był błąd. Ledwo pokonałem połowę drogi do chłopaka i drzew, kiedy poczułem, jak obok coś się zjawiło. Czy wyrosło spod ziemi, skoczyło zza moich pleców, czy spadło wprost z nieba, nie wiem do dziś. Bestia jednym silnym ciosem obaliła mnie na ziemię i wówczas zobaczyłem jej trupie oblicze. Wielkie, nieludzkie, gorejące oczy, poniżej których drgały ociekające krwią zęby, zbliżyły się do mnie. Obca, a przecież znana, twarz. Smród grobu i groza odebrały mi prawie rozum. Miecz gdzieś przepadł, a palec nie mógł odnaleźć spustu zabłoconego pewnie samopału.
- Slaaneshu, Sigmarze, ratuj! – wrzasnąłem bełkotliwie, dławiąc się strachem. Puste to były słowa. Ani mój dawny bóg, ani nowy, Pan Przyjemności, nie mogli lub nie chcieli mi pomóc. Zdałem sobie sprawę, że dla Potęg stojących powyżej jesteśmy niczym. Może to wyostrzyło mi zmysły, pozwoliło zebrać słowa, kiedy potwór bez ruchu patrzył na mnie.
- Weź go! – wskazałem na krzyczącego i uciekającego ku palisadzie Johanna. – Błagam, weź go, nie mnie...
I stał się cud. Monstrum zniknęło, a ja powitałem śmiertelne wrzaski mego wiernego sługi z największą w życiu ulgą. Nie trwała długo, bo kiedy drżąc, czołgałem się w szlamie jak robak, ponownie To stanęło nade mną i przycisnęło do ziemi. Zadławiłem się błotem i zrobiłem pod siebie.
- Ru – wyszeptał mi do ucha stwór. Znałem ten głos. Tak nazywał mnie tylko jeden z dawnych kompanów.
- Ru! – powtórzyło chrapliwie to, co było niegdyś Waldofem Brauerem, a prócz słów do ucha skapywało mi coś ciepłego. – Nie bój się, Rupercie, nie zginiesz. Tobie, jak mnie, inny los przeznaczony. Nie dla ciebie nicość śmierci, o nie. Zasłużyłeś sobie na nieśmiertelność, tak dawnymi czynami, jak obecnymi. Gdy nadejdzie twój czas, pojmiesz.... Poczujesz.
Zemdlałem.
A może to wszystko był sen, mara? Gdy zziębnięty, obolały i duszący się własnym smrodem ocknąłem się na cmentarzu nad ranem, nie oglądałem się za siebie. Wpadłem do gospody, chwyciłem swoje bagaże i, zostawiając osłupiałemu karczmarzowi garść srebra, pognałem do stajni. Widok starej klaczy Johanna sprawił, że wybuchnąłem szlochem. Krztusząc się łzami i recytując w kółko wszystkie znane mi przekleństwa, dosiadłem swojego konia i opuściłem Bodendorf. Nie przyszło mi do głowy, by spróbować zabrać ze sobą Gretę, czy choćby ją pożegnać. Jak wszystko inne przestała mnie obchodzić. Opuszczałem tamtą przeklętą osadę ścigany przez wszystkie, zarówno stare, jak i nowe, wspomnienia, których tak bardzo nienawidzę, a które są tak wyraźne do dziś i które, czego się lękam, będą mi towarzyszyły w nieskończoność.
KONIEC
- Maestro, X.2007 - III.2008
Czarny blog prezentuje:
SCENARKI / POMYSŁY NA PRZYGODY
(72)
POMOCE / REKWIZYTY
(40)
RAPORTY Z SESJI
(33)
INSPIRACJE / MYŚLI
(15)
POEZJA / CYTATY
(15)
OPOWIADANIA / SHORTY
(7)
DEADLANDS
(5)
GEMINI - ang.
(5)
-
.
- Witaj! Poniżej znajdziesz pomysły na przygody, scenariusze rpg, generatory i opowiadania w klimatach fantasy - wszystko (poza poezją i scenariuszami do Gemini rpg) autorstwa Maestro, choć często inspirowane różnymi źródłami. Fani systemów Warhammer, Monastyr, Gemini, Warlock!, Cień Władcy Demonów, D&D, Veasen czy Symbaroum i innych światów RPG powinni znaleźć tu coś dla siebie. Szczególnie chciałbym pomóc początkującym Mistrzom Gry. Nie szukajcie tu rzeczy, które szybko się dezaktualizują. To ma być źródło konkretnych inspiracji do sesji gier fabularnych z niewielkim dodatkiem teorii rpg. Krwiste mięcho role playing.
Categories:
OPOWIADANIA / SHORTY
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Witam,Adrian z tej strony.Mam do Ciebie prośbę,otóż sam tworze opowiadanie w realiach gry M&B Warband.Gra jest tu tylko tłem,opowiadanie w klimatach dark:)Nie jest to dzieło gdyż nigdy nie pisałem,czasem coś stworze jak mam wenę.I tu jawi się moja prośbę,mógłbym zamieścić tu linka do niego?Możliwe ze kilku osobom by się spodobało,może i Tobie?pytam z czystej i uczciwej uprzejmości.Pozdrawiam.
Pisze tez dlatego bo piszę je na jednym z for o tej grze.
"Epitafium dla bohatera", spokojnie mogło by się znaleźć w "Śmiechu mrocznych bogów". Warsztat pisarski autora, jak zawsze na fenomenalnym poziomie. Nie rozumiem czemu blog nie ma setek wyświetleń i komentarzy. Jestem absolutnie zachwycony językiem, formą i fabułą.