Połowa lata,
rok 2527 po Sigmarze,
gdzieś na Lustrzanym Pojezierzu
Ziemia była twarda, cholernie twarda. Oprócz noży mieliśmy tylko własne paznokcie
i kopanie szło opornie. Oględnie powiedziawszy. Spróbujecie sami kopać z poszarpanym bicepsem, jak robił to Jurgen, albo z rozbitą głową, jak Roche. W nocy ja ucierpiałem najmniej, kilka piekących zadrapań i siniaków nie warte było wzmianki. Klęczeliśmy we trzech na niewielkiej polance, dźgaliśmy ziemię ostrzami i wygarnialiśmy ją na bok. Niziołek pomagał sobie nieprzerwanym potokiem przekleństw. Ani jedno się nie powtórzyło, mimo że pracowaliśmy od świtu. Co za wspaniała oprawa pogrzebu dwóch kompanów, których ostygłe ciała leżały dwa kroki obok! Wybałuszone oczy jednego z nich pytały niemo: dlaczego ja, a nie ty?. Nie wiedziałem dlaczego. Żałowałem biednych sukinsynów ale
i dziękowałem Morrowi, że to ich, a nie mnie powiódł za Bramę.
Jurgen przerwał dłubanie w ziemi, stęknął i zaczął poprawiać opatrunek na ramieniu. Szarpie były przesiąknięte krwią. Roche, choć niziołek, znał się na leczeniu podobnie jak na gotowaniu, czyli fatalnie. Zresztą, zaraz po walce ręce strasznie trzęsły się nam wszystkim, trudno wtedy wiązać cholerne wstążeczki.
- Twarda ziemia – sapnął Jurgen. Był największy z nas wszystkich, góra mięśni, wielkie łapska kowalskiego terminatora i zez, który tak bardzo mnie irytował na początku naszej znajomości. W duchu przyznałem Jurgenowi rację. Grunt był cholernie twardy, a my zmęczeni. Roche był jednak innego zdania.
- Pochowamy ich jak przystoi. Kop!
- Może poszukamy jakichś kamieni? – wtrąciłem – Ziemia rzeczywiście jest...
- Pochowamy ich tu! Na tej pieprzonej polanie, w tym pieprzonym lesie! Kopcie, psia krew! – niziołek znów zaczął bluzgać. Najwyraźniej miał jeszcze sporo krzepy. W dodatku mały drań potrafił też nieźle ciskać nożami, bywało, iż zatrutymi, więc tylko spojrzeliśmy z Jurgenem po sobie i kontynuowaliśmy kopanie. Tamtym rzeczywiście należało się chociaż tyle. Ja też bym nie chciał, żeby moje ciało rozwłóczyły po okolicy cholerne ścierwojady…
Pot spływał po twarzy, robiło się coraz cieplej, przybywało much.
***
Było koło południa, kiedy wreszcie zwlekliśmy oba ciała do płytkiej mogiły. Krasnolud wydawał się po śmierci jeszcze cięższy, choć ściągnęliśmy z niego kolczugę. Tych jego wytrzeszczonych, jakby zdziwionych śmiercią, oczu nikt z nas jakoś nie chciał zamknąć. Potężna rana na karku odsłaniała kość. Raben ocalił nam wszystkim życie. Tak myślę. Wziął na siebie główny impet ataku tych bestii, zarżnął ich chyba ze trzy. Darł się przy tym jak opętany. Cholera, wszyscy krzyczeliśmy. Ja wciąż mam chrypę.
Drugie ciało było lekkie. Albin był chudy, mimo pyzatej, okrągłej jak u dziecka twarzy. Umarł już po wszystkim; dziwne, może z powodu błyskawicznie działającej trucizny? Ranę miał bolesną ale na pewno nie śmiertelną, nie stracił dużo krwi. Dziwne mówię, bo kiedy wstał świt oglądałem ostrza broni tych maszkar, zwierzoludzi, leśnych, czy jak tam ich chcecie nazywać. Pordzewiałe, brudne, wyszczerbione – owszem, nie wydawały się jednak zatrute. Kiedy wszystko się skończyło, Albin był straszliwie blady, położył się na ziemi bez słowa, zamknął oczy. Wydawało nam się, że po prostu musi być chwilę sam, otrząsnąć się, ale… W pewnym momencie musiał po prostu przestać oddychać. Kiedy bladym świtem zorientowaliśmy się, Roche sklął nas, jakby sam był mniej winny. To szok, mówił. Szok, dobre sobie. Ja do teraz jestem w szoku, cholera, i jakoś się trzymam. Potem pomyślałem, że to pewnie trucizna i prawie zesrałem się w portki, mnie przecie też poszarpali, choć płytko. Ech…
Położyliśmy ich w płytkiej jamie obok siebie, narzuciliśmy na twarze jakąś szmatę
i przykryliśmy cienką warstwą ziemi. Głupota, pomyślałem, zaraz ich coś tu odgrzebie.
Wcześniej razem z Rochem zabraliśmy zabitym wszystkie rzeczy, które mogły nam się przydać. Prawie wszystkie, bo kiedy chciałem ściągnąć sygnet krasnoluda, niziołek musiał się wtrącić.
- Co ty wyprawiasz Karl? – warknął na mnie tym swoim dyszkantem.
- Zabieram pierścień. Co ty, nowicjat u Shallyi odsługujesz? Raben wisiał mi dwa szylingi. – przypomniałem. Roche zresztą dobrze o tym wiedział.
- On nie żyje, a to była jego jedyna pamiątka z gór, klanowy sygnet. Nic to dla ciebie nie znaczy? – nasz niziołek z głową obwiązaną opatrunkiem, zaschniętą krwią na skroni
i szaleństwem w oczach, wyglądał naprawdę groźnie. Wspominałem już o jego nożach? Mały popieprz był gotów rzucić się na mnie przez ten cholerny sygnet, nie do wiary!
Jurgen bawił się toporkiem Rabena i tylko przysłuchiwał się rozmowie. Jak zwykle nie wtrącał się w sprzeczkę. Cholera, dryblas też był mi winien trochę grosza. Podczas gry w kości można ich było omamić jak dzieci.
- Pieprzysz Roche – powiedziałem – Taki to jego klanowy sygnet jak mój, pewnikiem ukradł go gdzieś. I tak, cholera, nie zlezie z palucha. – skłamałem i dałem sobie spokój
z pierścieniem. Przyjdzie czas, to upomnę się o swoje. Niech to cholera, albo inny mór!
Modlitwy ani chwili ciszy nie było. Za dużo czasu już im poświęciliśmy.
***
Godzinę po pogrzebie maszerowaliśmy już gościńcem. Wiszące wysoko słońce niemiłosiernie prażyło. Oblewał mnie pot, wabiący owady z całej okolicy. Raz za razem sięgałem po manierkę i płukałem wyschnięte usta. Śniadanie było skromne i krótkie, podczas marszu. Tylko Jurgen wciąż przeżuwał ostatni kawałek suszonego mięsa. Zdaje się, że był to prowiant Albina. Zaradnego, gnijącego teraz Albina…
Wąski, wyboisty trakt wił się przed nami, cholerne świerszcze jazgotały jak szalone,
a mnie wciąż nachodziły wspomnienia koszmaru ostatniej nocy. Było tak...
Drugi raz z rzędu nocowaliśmy pod otwartym niebem, no i się doigraliśmy. Wiadomo, Drakwald nie jest najlepszym miejscem na biwak, ale było lato, a na starym szlaku przez Lustrzane Pojezierze, nieuczęszczanym przez dyliżanse, nie było zajazdów. Nieliczne wioski i farmy, które mijaliśmy, były silnie umocnione, a ich mieszkańcy niechętnie nastawieni do obcych. Szczególnie do takich włóczęgów jak my, którzy mogli być zbójami albo kimś jeszcze gorszym. Nasz pierwszy nocleg w lesie był bardzo nerwowy. Niewiele spaliśmy, wartujący budzili pozostałych na każdy podejrzany szmer w krzakach. Nic się jednak nie wydarzyło. Teraz myślę, że cholerni zwierzoludzie mogli nas obserwować już wówczas.
Na atak zdecydowali się następnej nocy. Było całkiem jasno – czyste niebo, Mannslieb w pełni, Morrslieb gdzieś nisko nad horyzontem, zatopiony w lesie. Zszedłem właśnie z warty, na której, nie przeczę - przysypiałem, obudziłem Jurgena, dorzuciłem drew do ogniska i wyciągnąłem się na pledach. Ledwo zamknąłem oczy, a powietrze przeszył świst i alarmujący krzyk Jurgena. Jak później opowiadał, wyrzucony z procy kamień ledwie o palec minął jego głowę. Napastnicy wypadli na nas z dwóch stron, było ich siedmiu, może ośmiu. Wygłodniali, słabo uzbrojeni zwierzoludzie i mutanci. Wy ich rozróżniacie? Ale tego dowiedzieliśmy się dopiero po wszystkim. Wtedy byli dla nas wielką hordą demonów z otchłani Chaosu. Myślałem, że to mój cholerny koniec, mogiła, ale ciało robiło swoje.
Zerwaliśmy się z posłań, chwytając za broń. Ktoś kopnął ognisko rozrzucając dookoła płonące drwa. Obnażyłem miecz i chwyciłem go oburącz, próbując wyodrębnić wzrokiem sylwetki napastników na tle drzew i stanąć plecami do towarzyszy. Kątem oka zobaczyłem Rabena szarżującego z wrzaskiem na wroga, kiedy jakaś sapiąca postać wyrosła przede mną, jak z podziemi. Zbiłem uderzenie nadziaka jednookiego potwora, którego łuszcząca się skóra odchodziła całymi płatami z torsu i twarzy. Kopnąłem go pod kolano i jelcem trafiłem w głowę. Jedyna cholerna sztuczka jaką znam. Upadł. Coś przebiło mi kaftan na ramieniu, szarpnęło. Okręciłem się odskakując, potknąłem i uniknąłem powtórnego dźgnięcia włócznią trzymaną przez potworność przypominającą człowieka, który się z psem na głowy pozamieniał. Przygwoździłem jego broń do ziemi i złamałem drzewiec. W tej samej chwili ta cholera skoczyła na mnie z pazurami. Przewróciliśmy się. Upuściłem miecz i próbowałem dać radę szponom i zębom. Trochę to trwało, ale padalec był słabszy i znacznie lżejszy ode mnie. Złamałem mu jedną rękę, a potem zadusiłem jak gnidę. Straszliwie cuchnął. Potem… Potem chwyciłem leżący obok nadziak i poderwałem się na nogi. Dwa stwory skowycząc znikały właśnie w lesie. Jurgen dorzynał jednooką bestię, którą widać nie całkiem ukatrupiłem, Roche zataczał się jak pijany klnąc głośno, Albin zaś usiadł ciężko przy dogasającym ognisku z dziwną miną na nieobecnej, bladej gębie. Cholera, naprawdę nie przypuszczałem, że go stracimy. Nizioł zaczął wołać i szukać krasnoluda. Ja miałem inne plany. Musiałem się wyrzygać. Udało się.
Tak właśnie pokonaliśmy zwierzoludzi.
***
Wygódka była nowiuteńka. Sosnowe, jeszcze pachnące żywicą deski, świeżo wykopany dół kloaczny i chwila samotności po pełnej misce grochu z kapustą. To lubię! Zresztą podobała mi się cała ta niewielka wioska malowniczo położona nad dwoma stawami. Wreszcie jacyś ufni ludzie na tym parszywym pojezierzu. Przywitali nas, ugościli, dopuścili nawet w pobliże swoich córek! Co prawda były tylko dwie i to brzydule jakich mało, ale, jak to się mówi, darowanemu koniowi… Miła odmiana po tym koszmarze sprzed dwóch dni. Naprawdę nie sądziłem, że śmierć tych dwóch tak mnie przytłoczy. Widywałem już umierających, walczyłem o życie nie raz, nie dwa. Cholera, wciąż nie mogłem się przyzwyczaić.
Oczyściłem wreszcie kiszki i pogwizdując zlazłem z desek. Wtedy w tyłek weszła mi drzazga, uwierzycie?! Bogowie nie znają litości, ani na chwilę nie odpuszczą. Świat jest parszywy.
Nad osadą zmierzchało. Usłyszałem donośny śmiech Jurgena, pewnie napoczynał w naszej chacie drugi antałek. Wieśniacy chyba zaczynali coś śpiewać. Trudno ich było zrozumieć, większość brzmiała już dość bełkotliwie. Wcześniej zresztą też nie było łatwo się z nimi dogadać. Chyba wszyscy zgromadzili się w centralnej chacie osady. Nie była to żadna karczma, skądże, po prostu chałupa z obszerną izbą - brudną, niską, ciemną, śmierdzącą bardziej niż jej mieszkańcy, ale widok czterech ścian dodaje człowiekowi otuchy, uwierzcie mi. Miejscowi urządzili nam małą uroczystość, może w podzięce za ubicie tych zwierzoludzi? Nie omieszkaliśmy pochwalić się naszym zwycięstwem. W zamian dano nam jeść i polano wykrzywiającego gębę samogonu. Naprawdę, miła odmiana.
Roche też musiał załatwiać coś na zewnątrz, bo spotkaliśmy się pod drzwiami naszej przytulnej chałupy. Z wnętrza dochodziły coraz głośniejsze, radosne śpiewy wieśniaków. Oby mieli jeszcze trochę napitku…
- Karl, czekaj, coś tu śmierdzi – niziołek złapał mnie za połę kaftana. Pozbył się już z głowy opatrunku, ale włosy wciąż miał pozlepiane krwią.
- Śmierdzi? – żachnąłem się – słuchaj, właśnie sobie ulżyłem w nowiutkiej…
- Nie o tym mówię głąbie – warknął Roche. – Chodzi o to miejsce, o wioskę. Jest tu coś podejrzanego. Ci ludzie… Tak chętnie nas przyjęli, ugościli. Coś tu jest nie tak, jak powinno, rozumiesz? Oni coś knują.
Wytrzeszczyłem gały na niziołka. Pijany nie był, aż tyle tego samogonu tam nie mieli. Wyglądał na tęgo przestraszonego.
- Gadasz głupoty Roche, czego się boisz? – spróbowałem go objąć i skierować do drzwi chałupy. Wyrwał się i szpetnie zaklął.
- Karl, durniu. Nie wiem co się dzieje, nazwij to przeczuciem, ale na wszystkich bogów, zabierajmy się stąd i to już. Nie będę tu spał!
Tego było już za wiele, wściekłem się. Cholera, co on sobie myśli, że wszystkie rozumy pozjadał?
- A gdzie chcesz spać mały popaprańcu? Znowu w lesie? – splunąłem. - Jurgen też boi się wieśniaków?
- Jurgen? – Roche skrzywił się - Już jest pijany, wiesz jaką ma słabą głowę. – westchnął. - Trudno, musimy go zostawić. Posłuchaj Karl…
- Pieprzysz. – przerwałem mu - Jak chcesz to uciekaj, droga wolna! Ja idę się napić, wyspać, a jak Sigmar da, nawet pochędożyć!
Puścił mnie wtedy. Chciał chyba jeszcze coś powiedzieć, ale nie czekałem. Cholerny niziołek chyba dostał za mocno w głowę...
Wewnątrz chaty powitał mnie zaduch, ciepło, zapach kapusty i radosne głosy wieśniaków. Jurgen leżał na stole, nagi, przywiązany do blatu, zakneblowany. Chłopi… chłopi mieli w rękach noże i postronki. Rzucili się na mnie z wyrazem radości na pryszczatych gębach. Cholera, ta wioska naprawdę mi się podobała...
- Maestro, listopad 2008 - styczeń 2009
Czarny blog prezentuje:
SCENARKI / POMYSŁY NA PRZYGODY
(72)
POMOCE / REKWIZYTY
(40)
RAPORTY Z SESJI
(33)
INSPIRACJE / MYŚLI
(15)
POEZJA / CYTATY
(15)
OPOWIADANIA / SHORTY
(7)
DEADLANDS
(5)
GEMINI - ang.
(5)
-
.
- Witaj! Poniżej znajdziesz pomysły na przygody, scenariusze rpg, generatory i opowiadania w klimatach fantasy - wszystko (poza poezją i scenariuszami do Gemini rpg) autorstwa Maestro, choć często inspirowane różnymi źródłami. Fani systemów Warhammer, Monastyr, Gemini, Warlock!, Cień Władcy Demonów, D&D, Veasen czy Symbaroum i innych światów RPG powinni znaleźć tu coś dla siebie. Szczególnie chciałbym pomóc początkującym Mistrzom Gry. Nie szukajcie tu rzeczy, które szybko się dezaktualizują. To ma być źródło konkretnych inspiracji do sesji gier fabularnych z niewielkim dodatkiem teorii rpg. Krwiste mięcho role playing.
Categories:
OPOWIADANIA / SHORTY
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
0 Response for the ""Ostatnia karta z nigdy nienapisanego pamiętnika awanturnika" - Warhammer"
Prześlij komentarz