Steindorf był niewielkim miasteczkiem, zamieszkiwało go około tysiąca pięciuset osób, jednak nieustannie się rozwijał i przyszłość wróżyła mu nad zwyczaj dobrze. Założony ponad osiemdziesiąt lat temu u podnóża Gór Środkowych jako osada poszukiwaczy złota, szybko doczekał się własnej faktorii handlowej. Potem zjawili się tu rzemieślnicy, a poszukiwacze i zaopatrujący ich myśliwi zaczęli sprowadzać swoje rodziny albo zakładać nowe. Nad Dunnwasser, niewielką ale wartką rzeką stanowiącą kręgosłup osady, wyrósł pierwszy młyn wodny. Wraz z przybyciem na miejsce przedstawiciela lokalnego władyki, wydobycie kruszcu zreorganizowano a Steindorf otrzymał prawa miejskie. W pobliżu otwarto kopalnię złota, wokół mnożących się zabudowań zaczęto stawiać kamienny mur zastępując nim ciasną palisadę. Mimo bliskości owianych grozą gór i niebezpieczeństw Lasu Cieni, miasteczko nigdy nie padło ofiarą gobliniego podjazdu czy napadu zwierzoludzi; ustrzegło się pożaru, powodzi, zarazy i innych klęsk nękających zbiorowiska ludzkie. Bandy rabusiów, owszem, nie raz próbowały uszczknąć coś ze steindorfskiego złota, zawsze jednak z dala od miasta, tam, gdzie problemem tym musieli już zawracać sobie głowę strażnicy dróg i elektorscy sędziowie.
Miasto szczyciło się najwyraźniej łaską bogów. Szczególnie chwalono sobie przychylność Ulryka i Taala, ale także panteon krasnoludów, którzy stanowili w Steindorfie niewielką ale istotną część ludności, otoczony był szacunkiem. Wszem i wobec powtarzano także, nieco żartobliwie, że swe szczęście miasto zawdzięcza również nieobecności w swych murach jakichkolwiek przedstawicieli profesji magicznej. Wszak, jak zwykli mawiać górale i przesądni górnicy, "gdzie nie masz czarodzieja, tam i zmartwień brak".
Regularnie bielone ściany domów, suszące się, równo wiszące na sznurach, pranie, schludne wąskie uliczki - wszystko to sprawiało wrażenie dostatku, ładu i spokoju. Ostatnim przedmiotem dumy mieszkańców Steindorfu był nowy ratuszowy zegar, ufundowany niedawno przez rajców miasta. Obwieszczał on dźwięcznym kurantem każdą pełną godzinę doby, zaś jego duża ozdobna tarcza prezentowała godło grodu: czarny kilof ponad złotym kopcem kruszcu.
W południe pewnego pięknego wiosennego dnia, ten właśnie zegar miał wybić ostatnie chwile istnienia miasteczka Steindorf.
* * *
Johann obudził się wyjątkowo wcześnie. Potężnie ziewając i przecierając oczy przypomniał sobie, jak ważny jest dzisiejszy dzień. Kiedy wstawał dwaj jego młodsi bracia, z którymi dzielił niedużo łóżko: Hans i Uti, wymruczeli coś przez sen i podciągnęli na siebie ściągnięte pledy. Chłopak tymczasem wzuł ciżmy (była to nowa, pierwsza w jego życiu para butów, którą podarował mu tydzień temu ojciec), ochlapał twarz w miednicy i przygładził mokrymi rękami swoje rozczochrane włosy. Mimo że wczoraj do późna pomagał w warsztacie a nocą jednego z malców męczyły jakieś koszmary, przez co wciąż budził pozostałych braci, Johann był dziś wyjątkowo rześki i pełen energii. Wszystko przez to, że zaczął się właśnie drugi dzień Frymarcznego Festynu. Pod wieczór miała odbyć się na rynku wielka parada a także przeróżne konkursy, śpiewy i tańce. Chłopak obiecał sobie już dawno, że wykorzysta tą okazję by wreszcie dłużej porozmawiać z Fridą, córką balwierza i najpiękniejszą według niego dziewczyną w Steindorfie. Już samą swoją obecnością sprawiała, że nieustannie pociły mu się dłonie. Johann miał zamiar należycie przygotować się do spotkania a to oznaczało, że zawczasu musi wywiązać się z wszystkich domowych obowiązków.
Zmówiwszy pospiesznie krótką modlitwę do bogów połknął w mig skromne śniadanie, które właśnie przygotowywała w kuchennej izbie matka i zbiegł na dół, do warsztatu ojca. Hans Kemmer uśmiechnął się na widok swojego najstarszego, prawie piętnastoletniego syna. Chłopak miał zręczne ręce i zapowiadał się na pracowitego rzemieślnika, godnego kontynuatora starej rodzinnej profesji. Dziadek Johanna przybył niegdyś do Steindorfu z Wolfenburga, mając ze sobą tylko kilka łokci zwiniętej dratwy i marzenia, które ciężkimi latami pracy przekuł w rzeczywistość. Było to o tyle łatwiejsze, że w rodzącej się osadzie nie było jeszcze cechów i związanych z nimi utrudnień.
Śmiejąc się i rozmawiając o dzisiejszym dniu, ojciec i syn otworzyli razem okiennice i podnieśli duży drewniany okap odsłaniając wnętrze warsztatu, tak, by z ulicy widać było jakie dobra i usługi oferuje najlepszy w Steindorfie szewc. Słońce powoli wspinało się ponad dachy okolicznych domostw. Nie przeszkadzał mu w tym nawet najmniejszy obłok. Zapowiadał się piękny, ciepły dzień.
* * *
Kapitana straży miejskiej Guntera Sorge obudziło tego dnia, tak samo jak poprzedniego, straszliwe pragnienie i tępy ból w skroniach. Gwar budzącego się miasta zdawał się miażdżyć głowę skacowanego człowieka niczym krasnoludzie imadło. Mężczyzna chcąc uwolnić się od nieznośnego tumultu zakrył uszy przepoconą, cuchnącą poduszką wypchaną trocinami. Niewiele pomogło. Czaszka wciąż nieprzyjemnie pulsowała, oczy łzawiły. Suchy jak wiór język dotknął popękanych warg, z których wyrwał się długi, gardłowy jęk. Sorge dał wreszcie za wygraną, cisnął precz poduszkę i chwiejnie wstał rozglądając się za jakimś trunkiem, który przyniósł by ulgę przełykowi. Mało co nie potknął się o swój leżący na ziemi kaftan - łapiąc równowagę obalił zydel i prawie wpadł na stół docierając wreszcie do upragnionego garnca.
Naczynie było jednak puste, co spowodowało, że natychmiast roztrzaskało się o drzwi niewielkiej izby kapitana. Wyładowawszy złość Sorge westchnął i prawie bezgłośnie, akcentując każdą sylabę, przeklął szpetnie swój parszywy los. Po chwili, jakby w odpowiedzi na te słowa, od strony schodów dobiegło nerwowe kołatanie.
- Kapitanie? Czy można wejść? - głos zza drzwi był niepewny, mrukliwy. Natychmiast zawtórował mu jeszcze jeden, tym razem bardziej natrętny i piskliwy.
- Sorge? Jesteście tam? - pauza - Sami?
Tymczasem zapytany wciąż stał oparty oburącz o blat stołu, z głową spuszczoną nisko, zastanawiając się czy warto odpowiedzieć i czy odpowiedzieć w ogóle zdoła mając tak wyschnięte, piekące gardło.
- Wchodzimy Sorge! - rzekł bardziej natarczywy głos i na potwierdzenie tych słów klamka drzwi poruszyła się. Wejście jednak blokowała od wewnątrz solidna zasuwa. Pijany czy nie, kapitan nie zwykł lekceważyć środków bezpieczeństwa nawet w tak spokojnej mieścinie. Sorge pochwalił w myśli swój profesjonalizm ale niespecjalnie tym pocieszony oderwał się od blatu, wciągnął na siebie kaftan, i mrugając oczami przed którymi latały mu ciemne plamy odciągnął zasuwę. Stanął oko w oko ze swoimi pracodawcami. Herr Ecke i herr Thorwald, szlachetni rajcy miasta Steindorf, zmierzyli krępego, trzydziestoletniego mężczyznę spojrzeniami, które mówiły same za siebie. Przybyli tu osobiście by potwierdzić wyrobione już wcześniej zdanie o kapitanie. Decyzję mieli gotową już zawczasu. Grubszy, łysiejący Ecke zaczął jak zwykle od owijania w bawełnę, ale niecierpliwy Thorwald nie lubił ceregieli.
- Wiedz, że miasto zwolniło cię dzisiaj ze służby. - rzekł sucho zanim kapitan zdążył cokolwiek powiedzieć.
- Jeśli ciekaw jesteś przyczyn, udaj się do ratusza, mają tam protokoły z posiedzenia - dodał schodząc już po wąskich schodach - Chodźcie Ecke.
Sorge mrużąc oczy i krzywiąc się pod wpływem tępego pulsowania w czaszce wymienił spojrzenia z drugim rajcą. Ten chciał chyba coś rzec, ale tylko pokiwał szybko głową i udał się w ślady towarzysza. Gdzieś na dole słychać było podniecony głos Frau Liebe, właścicielki domu. Pytała "czy ten pijanica już zwlókł się z barłogu" bo ona ma zamiar wypowiedzieć mu wynajem izby. Najwyraźniej kapitan (teraz już były kapitan!) nie mógł już dłużej liczyć na wyrozumiałość starszej pani. Cóż, nieszczęścia chodzą parami, pomyślał. To musiało się tak skończyć. Długi, hazard i alkohol, którym tak chętnie częstowali go liczni, zabiegający o jego względy ludzie. Studnia bez dna, którą spadał.
Wzruszył ramionami. Dzień (chociaż wyglądało na to, że zbliża się już południe) zaczął się parszywie i Gunter Sorge nie miał zamiaru doczekać w przerażającej trzeźwości jego końca. Zbierając swoje manatki i broń postanowił udać się do najbliższej oberży i zacząć przepijać resztkę swego ostatniego żołdu. Nie było tego wiele i to zasmuciło kapitana jeszcze bardziej.
* * *
Katia machinalnie zamiatała drewnianą podłogę karczmy. Świeże gałęzie świerku związane w pęk szorowały brudne i popękane deski wydzielając przy każdym ruchu delikatny zapach żywicy. W ciemnej i niskiej sali jadalnej, choć wysprzątanej i przewietrzonej, wciąż jednak dominowała woń przypalonego boczku, łoju świec i mdły odór rzygowin. Wczorajszego wieczoru odbyła się tu huczna, tęgo zaprawiana gorzałką zabawa, która inaugurowała doroczny Frymarczny Festyn. Dziś mieszkańców czekały tańce i hulanki na głównym placu miasta, przed ratuszem miejskim. Rynek już przystrojono, widziała go rano. Girlandy kwiatów i kolorowe sukno oblepiały wysokie, niedawno odmalowane kamienice. Wszyscy mieszkańcy żyli tylko tym świętem, przekupki o niczym innym nie trajkotały na ulicach. Rok temu w takiej chwili Katia też miała w głowie wyłącznie tańce i zabawę, z napięciem wyczekiwała wyjątkowego wieczoru, pozwalającego się zapomnieć w pląsach i upoić zabawą.
Tym razem było jednak inaczej. Dziewczynę trapiło zmartwienie, coś co nie pozwalało cieszyć się jej beztroską i spać spokojnie od kilku dni. Była brzemienna, nosiła pod sercem nowe życie. Stało się coś cudownego i strasznego zarazem, co nie powinno było się wydarzyć właśnie teraz. Nie była na to gotowa.
Był tylko jeden mężczyzna, który mógł sprawić, że poczęła. Edwin Soll. Pozwoliła mu na więcej niż innym. Zawsze uważała, żeby nie dać się "zbałamucić pierwszemu lepszemu", przed czym nie raz ostrzegała ją matka. Niełatwo było pracować wśród młodych, rozochoconych rzemieślników i górników, ale Katia dawał sobie jakoś radę. Potrafiła zbyć niewyszukane, wzmocnione piwem zaloty miłym, ale stanowczym głosem, wykręcić się zręcznie z objęć i uniknąć macanek.
Edwin Soll, tajemniczy przybysz z Altdorfu, wydawał się być zupełnie inny od zgrai miejscowych adoratorów, istny książę z bajki. Niestety, dawno opuścił Steindorf podążając z grupą sobie podobnych awanturników na "poszukiwanie przygód". Tak kiedyś określił jej sens swego życia. Poszukiwanie przygód, dobre sobie - pomyślała Katia. A konsekwencja tych przygód?
Edwin nie wiedział nic o dziecku, które miało przyjść na świat. Zresztą dziewczyna wątpiła, czy taka wiedza cokolwiek by zmieniła. Katia była więc zdana tylko na siebie. Nie miała rodzeństwa, jej matka zmarła ponad rok temu, ojciec zapił się na śmierć znacznie wcześniej. Dziewczyna została posługaczką "Pod Złotą Ostrogą" i nie narzekała na swój los. Przynajmniej do niedawna. Jak mogła dać się omamić pierwszemu lepszemu awanturnikowi, który uśmiechał się do niej niewinnie, dał kilka prezentów i głębokim, zmysłowym głosem zaśpiewał jakąś romantyczną balladę?
Zupełnie nie wiedziała co teraz zrobi, co będzie dalej. Jak ludzie potraktują niezamężną posługaczkę z wielkim brzuchem? Odsunęła od siebie te myśli i razem z pozostałymi służkami wzięła się za przestawianie stołów i ław. W południe miało zrobić się tu bardzo tłoczno.
* * *
Las otaczający Steindorf został dawno wykarczowany. Wykorzystywanie przez długie lata drewna na budulec i opał oczyściło duży obszar wokół miasta. Pierwsze, rzadkie drzewa zaczynały się dobrą milę od miejskich murów. Korony wiązów, cisów i sosen dawały dużo cienia rozciągającemu się niżej gąszczowi paproci i mchów oplecionych przez pajęczyny. W jednym z takich skupisk zarośli kilkoro par oczu z napięciem wpatrywało się w zabudowania miasta. Nieludzkie to były oczy, ogarnięte gorączką. Czaiła się w nich nienawiść, jakiś przerażający, niezaspokojony głód gwałtu i zniszczenia.
Naraz ślepia poruszyły się, zarośla zaszumiały i kilka pochylonych kształtów wycofało się w głąb lasu zostawiając na czatach tylko jednego obserwatora. Reszta dołączyła do potężnej postaci stojącej w cieniu rozłożystego dębu i zdała mu krótką relację. Wielkolud odesłał czujki z powrotem na stanowiska i ruszył w knieję. Jego pokryta liszajem, miejscami wyglądająca na skorodowaną, gdzie indziej na zrogowaciałą, płytowa zbroja wydawała przy każdym ruchu mlaśnięcia, jakby pancerz krył w sobie galaretowate ciało, gotowe w każdej chwili wytrysnąć na zewnątrz jakimkolwiek otworem. Pancerny korpus wieńczyła mała, przypominającą bulwę korzenia głowa, pozbawiona ust, upstrzona za to z każdej strony kilkoma, niewątpliwie ludzkimi oczyma. Mające ponad dwa metry monstrum dzierżyło pod pachą nieduży, wyposażony w dziesiątki szczelin garnczkowy hełm. Opancerzona dłoń zaciskała się na potężnym, wzmocnionym skórzanymi pasami berdyszu.
Lawirująca powoli pomiędzy drzewami, ciężka sylwetka weszła na wielką, zrytą do nagiej ziemi polanę, na której zebrała się horda szkaradnych, uzbrojonych istot. Smród, jaki rozniósł się wokół wraz z jej przybyciem, dławił nawet stojących w ostatnim z nieskładnych szeregów. Gwar, warkliwa mowa pomieszana z bydlęcymi pomrukami, ucichł jak nożem uciął. Setki par oczu osadzonych w ludzkich, zdeformowanych czy zgoła zwierzęcych głowach spojrzało z lękiem i nadzieją na nowo przybyłego. Oto wódz stanął przed swoimi zastępami.
- Dzisiaj! - zagrzmiał w mrocznej mowie wojownik Chaosu. Jego głos dziwnie rezonował, jakby usta artykułujące dźwięki kryły się pod blachami napierśnika. W świetle wschodzącego słońca brunatny pancerz wyglądał na skorupę jakiegoś zasuszonego, gigantycznego żuka.
- Teraz! - pod zbroją znów zahuczało. - Niech popłynie krew! Radujcie się rzezią tych glist! Śmierć wszystkim!
Tłum mutantów wypełniający polanę zaszemrał. Szczeknęła dobywana i podnoszona broń. Podzielone zawczasu na kilka mniejszych oddziałów maszkary, niektóre objuczone linami lub dźwigające prymitywne tarany, weszły pomiędzy drzewa kierując się w stronę ludzkiego miasta. Polana, zryta kopytami i pazurami, usiana odchodami i kilkoma świeżymi trupami zwierzoludzi, opustoszała.
* * *
Ratuszowy zegar zaczął wybijać dwunastą, kiedy Johann, z odebranym właśnie od kowala nowym szyldem, skręcił w ulicę prowadzącą do warsztatu ojca. Chłopak pomyślał, że kiedy wspólnie umocują już żelazny, przedstawiający parę trzewików szyld, będzie wreszcie wolny. Zacznie przygotowywać się do wieczornej zabawy. Nie mógł przestać myśleć o festynie i jasnowłosej Fridzie o fiołkowych oczach.
Wtem ponad miastem odezwał się dzwon umieszczony na wysokiej wieży świątyni ulrykańskiej. Spłoszone gołębie chmarą oderwały się od strzelistej budowli a spiżowy dźwięk nie ustawał. Zdezorientowani mieszczanie zatrzymywali się na ulicy, przerywali rozmowy w pół zdania i zamierali z otwartymi ustami. Naraz ktoś krzyknął, że biją na trwogę. Wszak wszyscy wiedzieli, że dzwon ulrykański ożywa tylko wówczas, gdy miastu grozi niebezpieczeństwo. Czyżby pożar? Lecz nigdzie nie dostrzeżono dymu. Ulica wokół Johanna znów ożyła, każdy gdzieś spieszył, coś krzyczał, głośno przeklinano.
Chłopak, czują pierwsze ukłucie niepokoju, że oto festyn może zostać niespodziewanie przerwany jakimś nieszczęściem, które zdecydowało się dotknąć miasto, skierował się wartko w stronę domu. Ojciec, jak zwykle, wszystko mu wyjaśni, coś zaradzi.
* * *
Katia pobłogosławiła w duchu dźwięk dzwonu. Tuż przedtem zdzieliła ciężką, mokrą szmatą jednego z napastliwych klientów i właśnie oczekiwała na jego reakcję. Koło południa karczma zapełniła się podnieconymi młodymi mężczyznami i ścisk sprawił, iż posługaczki chcąc niechcąc musiały się często między nimi przepychać. Za którymś razem Katia została siłą zmuszona by zasiąść na czyichś kolanach. Na policzku poczuła drapiący zarost i odór czosnku. W innej sytuacji zbyła by to śmiechem, może ciętą uwagą i było by po sprawie. Tym razem jednak wezbrał w niej zimny gniew. Upuściła na podłogę puste kufle, wyrwała się z objęć pomagając sobie łokciem i czując jeszcze na pośladkach bolesne uszczypnięcie schyliła się po leżącą niedaleko mokrą od piwska szmatę. Potem obróciła się napięcie i wykorzystując całą siłę barku zdzieliła natręta po gębie. To musiało zaboleć. Mężczyzna, młody i krępy byczek o mało nie wywinął kozła się do tyłu. Katia wzięła drugi zamach, ale ktoś chwycił ją za rękę i wyrwał ścierkę. Przeklinając swoją głupotę dziewczyna próbowała cofnąć się w tył, pomiędzy rechoczące postacie, ale obiła się od ich wzdętych piwskiem brzuchów. Trafiony szmatą straszliwie złorzecząc poderwał się z ławy. I wtedy zabrzmiał dzwon.
Gwar na sali stopniowo milkł. Miarowy, natarczywy zew sprawił, że ludzie zaczęli podnosić się z ław, beczek i zydli. Odstawiane kufle stukały o blaty, szurały siedziska. Karczma zrazu powoli, potem coraz szybciej zaczęła pustoszeć, kiedy kolejni klienci wychodzili a potem wybiegali na ulicę. Uderzony, czerwony na twarzy młodzik był ostatni. Zamierzał urządzić dziewczynie awanturę, może nawet ja stłuc ale wraz z towarzyszami ulotnił się gdzieś jego gniew. Wybiegł. Katia, sama nie wiedząc dlaczego, wybuchła płaczem.
* * *
Guntera Sorge, do niedawna kapitan straży miejskiej, larum doszło w wygódce gospody "Pod Złotą Ostrogą". Mimo męczącego pragnienia niewiele jeszcze wypił. Za to, co zjadł wyraźnie mu zaszkodziło. Sorge wsłuchał się w dźwięk dzwonu zaskoczony jak inni, od razu doskonale wiedząc co musi on oznaczać. Pożar, napaść lub jakieś inne wyjątkowo groźne dla całego miasta zagrożenie. Przez głowę przeleciał mu wypracowany (miedzy innymi także przez niego) plan postępowania w takiej sytuacji, ale zaraz potem przyszła gorzka refleksja, że nie ma już swego stanowiska.
Były kapitan przeklął cicho ale dosadnie. Czymkolwiek było to, przed czym ostrzegał dzwon, mogło zdarzyć się odrobinę wcześniej, zanim panowie rajcowie zaszczycili go swoją wizytą. Wówczas jego sytuacja wyglądała by nieco inaczej. Ale nigdy nie jest za późno by się zrehabilitować. Tak czy inaczej miał zamiar przydać się na coś swoim ludziom. Dopiął spodnie i wybiegł na zewnątrz.
* * *
Ściskając wciąż pod pachą szewski szyld i wymijając zaaferowanych, krzyczących o jakiejś napaści ludzi, Johann zobaczył wreszcie dom, w którym mieszkał. Nieco dalej kłębiło się w dziwnym tańcu kilkanaście sylwetek pomiędzy którymi błyskała często stal. Po każdym błysku któraś z postaci padała nieruchomo na ulicę. W jednej chwili chłopak zrozumiał, że nie jest to jakaś festynowa zabawa, tylko rytuał zabijania. Jego ofiary biegły na oślep, wyły i ginęły. Potworne bestie o zarośniętych i zdeformowanych ciałach bezlitośnie masakrowały wszystko na swej drodze, wpadając do drzwi bądź wywlekając z nich przerażonych mieszkańców. Niektórzy próbowali stawiać opór jednak przeciwników było dużo, coraz więcej. Hałas narastał, wszystkie psy w okolicy wściekle ujadały, dzwon wciąż bił. Zewsząd dochodziły wrzaski przerażenia i rozpaczy. Bestie, wciąż nienasycone krwią, zbliżały się do chłopaka. Potrącany przez uciekających Johann dostrzegł, że kilka szkaradnych sylwetek wpada do jego domu. Wtedy ktoś go przewrócił, ktoś inny potknął się o niego boleśnie uderzając w brzuch.
Leżąc w rynsztoku chłopak zobaczył, że z okna jego pokoju na piętrze wychyliła się matka przyciskając do piersi najmniejszego synka, Utiego. Krzyczała. Johann zrozumiał, że próbuje wyskoczyć, nie myśląc o wysokości i konsekwencjach. Coś jednak wciągnęło ją i dziecko z powrotem do środka. Krzyk się urwał. Johann usiadł trzęsąc się na całym ciele. Ciężki szyld wysunął się ze zdrętwiałych dłoni. Wszystko dookoła nagle przestało być realne, nie mogło mieć przecież miejsca. To musiał być jakiś koszmar, przecież dobrzy bogowie by na to nie pozwolili, prawda?!
Świat Johanna rozpadł się w jednej chwili. W drugiej ktoś porwał go na ramiona i uniósł w górę.
* * *
Sorge wbiegł do karczmy przez zaplecze. Minął żylastego, niskiego właściciela przybytku, który właśnie wydobywał ze schowka pod podłogą kilka pękatych mieszków. Główna sala gospody zupełnie opustoszała. Tylko na jednej z ław siedziała jakaś dziewczyna, chyba posługaczka, i nie wiedzieć czemu płakała spazmatycznie patrząc na swoje dłonie. Kierując się do wyjścia Sorge spytał ją co się dzieje, ale nie zareagowała. Był już prawie przy drzwiach, kiedy stanęła w nich jakaś niska postać w rogatym hełmie. Tylko że to nie był hełm. Zwierzołak o głowie kozła postąpił krok naprzód, zadźwięczał łańcuch wznoszonego korbacza. Sorge zareagował odruchowo. Uskoczył przed ciosem, który z łatwością zgruchotałby mu czaszkę, wyciągnął kord i skoczył na przeciwnika zanim ten wykonał ponowny zamach. Dziewczyna zaczęła przeraźliwie wrzeszczeć. Kord wszedł głęboko w pierś bestii, która stęknęła, oparła się o futrynę drzwi i uderzeniem pazurzastej łapy obaliła kapitana na podłogę. Na wpół zamroczony Sorge przetoczył się, ponownie unikając kuli korbacza i wślizgnął się pod jedną z ław. Zataczając się i stękając zwierzołak ruszył w stronę dziewczyny, jednak chwilę później padł w drgawkach na podłogę.
Sorge, zerkając na drzwi wejściowe za którymi szalała śmierć, odzyskał swoją broń, chwycił za rękę oniemiałą młodą kobietę i wybiegł tylnymi drzwiami na podwórko. Zobaczył, że właściciel karczmy wpycha się właśnie w wąskie przejście między murem miejskim a ścianą stajni. Ruszył za nim ciągnąc ze sobą Katię. W przypadku niebezpieczeństwa to rynek miał stać się miejscem zbiórki wszystkich potrafiących władać bronią mężczyzn, jednak było już chyba na to za późno.
Ulicami ponad miastem wciąż niosły się wrzaski umierających ludzi i zwierzęce ryki mordujących ich bestii.
* * *
Johann biegł. Nie myślał już o niczym więcej. Wyrzucił z głowy wszystko co nie dotyczyło wyścigu ze śmiercią. Dopadła ona przed chwilą człowieka, który podniósł go z ulicy. Teraz goniła jego. Tamten był starszym mężczyzną, muskularnym i wciąż wyprostowanym mimo swych długich siwych włosów. Biegł naprawdę szybko ale nagle zatrzymał się i delikatnie postawił chłopca na ziemi. Z jego pomarszczonej, pokrytej bliznami twarzy odpłynęła cała krew, policzki wydawały się być jaśniejsze od bieli włosów.
- Leć do krasnoludów - powiedział z trudnością starzec i upadł na ulicę. Kilkanaście metrów za nim Johann dostrzegł wysłańców śmierci pragnących skąpać miasto we krwi.
Więc pobiegł. Tak szybko jak jeszcze nigdy w życiu, szybciej niż zrobił by to podczas festynowego konkursu.
Skręcił w uliczkę stanowiącą w Steindorfie "dzielnicę" krasnoludzką. Jej mieszkańcy wznosili już na niej barykadę. Przewrócili jakiś furgon, użyli beczek, koszy i mebli. Znad sprzętów wystawały partyzany, młoty bojowe i ostrza toporów.
Ostatkiem sił Johann dopadł barykady i zaczął się na nią wdrapywać. Ledwie przelazł na drugą stronę a dwóch krasnoludów wychyliło się zza umocnienia i wystrzeliło z kusz. Reszta, w tym także kobiety, stała z bronią gotową do użycia. Ktoś spojrzał na zdyszanego chłopaka, ktoś inny podał mu ciężki okuty kij. Nie padły żadne słowa. Johann zrozumiał, że Khazadzi go nie obronią, sam musiał to zrobić. Albo uciekać dalej. Tyle że nie miał na to siły.
* * *
Sorge potrząsnął delikatnie dziewczyną i próbował coś do niej powiedzieć. Kulili się w jakimś zaułku, zmęczeni przemykaniem uliczkami, wpadaniem na przerażonych jak oni uciekinierów i wszechobecnym widokiem śmierci. Katia zdradziła wreszcie kapitanowi swoje imię, ale wciąż płakała. Od jakiegoś czasu ściskała dłoń Sorge tak mocno, że ta mu ścierpła. Mężczyzna szeptał jakieś uspokajające słowa i próbował tłumaczyć co muszą zrobić, jak się zachowywać. Tak naprawdę zastanawiał się jednak, gdzie by zostawić dziewczynę. Zawadzała mu. Z jednej strony czuł, że mimo beznadziejnej sytuacji i przewagi nieprzyjaciół powinien stawić się na rynku, obok swoich ludzi. Żywych lub, co bardziej prawdopodobne, martwych. I dołączyć do nich. Kapitan straży tak właśnie powinien postąpić.
Z drugiej strony piekielnie mocno chciał żyć, wydostać się z miasta, uciec. Chciał tego niemal równie mocno jak pełnej butelki reiklandzkiego wina. Katia utrudniała mu realizacje którejkolwiek z tych dwóch opcji.
Spojrzał na nią jeszcze raz i podjął decyzję. Spróbuje. Musi spróbować. Nawet jeśli dziewczyna postradała już zmysły musi ją z stąd wyciągnąć.
Nagle usłyszeli niedaleko charkotliwy rechot i odgłosy kroków kilku istot. Padły słowa w jakimś nieludzkim języku. Sorge zakrył Katii usta i przyciskając ją do bruku ulicy wyszeptał dwa słowa.
- Udawaj martwą! -
Znieruchomieli w kałuży nie swojej krwi. Obok leżało kilka innych ciał, zasieczonych podczas walki rzemieślników z rozrzuconymi szeroko ramionami, zastygłymi w cudacznych pozach młodzieńców dla których wszystko się już na zawsze skończyło.
Zwierzołaki zbliżały się a Sorge zaczął się modlić.
* * *
Krasnoludy broniły się zajadle. Kiedy padła barykada, części z nich udało się wycofać do dwupiętrowego, podmurowanego budynku. Krwią spływał każdy jego próg, zaciekle zmagano się o każdy pokój, każde piętro. Mimo że Khazadzi niezmordowanie siekli, kłuli i miażdżyli, wzbierającą fala cuchnących, żądnych krwi bestii pochłaniała kolejnych z nich.
- Uciekaj chłopcze! Na dach! - krzyknął do Johanna przedostatni z obrońców. Wydawał się całkowicie pogodzony ze swym losem. Zapamiętale uderzał i blokował ciosy młotem bojowym, zapewne pamiątką po jakimś walecznym przodku. Krwawił z głębokich ran na udzie i piersi, oddychał płytko.
Byli już na ostatnim piętrze. Prowadzące tu wąskie schody trzeszczały pod naporem napastników tłoczących się na górę. Johann nie miał możliwości włączenia się do walki. Wcześniej zadał kilka ciosów okutą pałką, bardziej jednak przeszkadzając niż pomagając obrońcom. Teraz posłuchał krasnoluda. Wdrapując się po krótkiej drabinie na strych usłyszał jego śmiertelne kaszlnięcie. Kopnął drabinę i zatrzasnął za sobą klapę. Poddasze było czyste, ktoś tu regularnie sprzątał. Obok stały jakieś skrzynki, pusty stelaż a dalej... Nieważne! Musi znów ścigać się ze śmiercią a ona jest tuż tuż!
Chłopak otworzył nieduże okrągłe okienko i wyszedł na dach. Nie patrzył w dół. Dach nie był stromy a budynek jednym z boków przylegał do innego domu i właśnie w tamtym kierunku Johann zaczął się ostrożnie przesuwać. Nie czuł strachu. Nie myślał o niczym innym poza kolejnym krokiem w przód. Czuł się lekki. Może to przez tą straszliwą pustkę w piersi, jakby ktoś wyrwał mu serce?
Tymczasem na ulicach miasta dopełniała się kaźń. Dożynano resztki mieszkańców Steindorfu. Tu i ówdzie wybuchy niewielkie pożary, które jednak szybko rosły w potęgę, marząc o chwili połączenia swych sił.
* * *
Wpadli na siebie wśród coraz gęściejszego, dławiącego dymu. Johann zamachnął się oburącz trzymanym w spoconych, pokrwawionych dłoniach kijem ale Sorge, popchnąwszy dziewczynę pod ścianę, dopadł chłopaka wcześniej i chwycił go za ramiona. Spojrzeli na siebie bez słowa. Brudne twarze mężczyzny i chłopca żłobione potem i łzami.
- Spokojnie synu - szepnął Sorge. Dziewczyna, która pojawiła się za nim jak zjawa, miała bladą twarz i rozchylone, drżące usta ale nagle uśmiechnęła się nimi nieśmiało.
- Chcemy wydostać się z miasta. Rozumiesz? - mężczyzna powoli opuścił ramiona chłopca, zważył jego broń w ręku i oddał ją. Johann kiwnął powoli głową.
- Trzymaj się blisko. - pouczył go kapitan - Rozglądaj się dookoła, możemy wpaść na jakichś maruderów. I zapomnij o zabitych, im już nie pomożemy. Nie patrz na ciała, słyszysz?
Kiedy chłopak znów skinął głową ruszyli w trójkę pod ścianami domów, skuleni, w stronę spichlerzy przy południowym murze. Kapitan kazał Johannowi wziąć za rękę dziewczynę, sam szedł trzy kroki przed nimi nasłuchując, starając się przebić wzrokiem kłębiący się dym. Sorge wiedział, że próba wydostania się z miasta którąś z dwóch bram, zapewne strzeżonych, skończy się dla nich tragicznie. Jedyna szansą było pokonanie muru najbliżej granicy lasu i ukrycie się w gęstwinie. Choć knieja także mogła być pełna zwierzoludzi, tylko tam mogli mieć jakąkolwiek szansę na wymknięcie się śmierci. Musieli więc pokonać kawałek drogi w obrębie miasta, przekroczyć mur i dobiec do lasu. Teraz ich oddział się powiększył. Nie zyskali dzięki temu na sile, ale łatwiej będzie ich odkryć. Niedobrze. Były kapitan straży miejskiej, najpewniej ostatni żyjący przedstawiciel władz miasta, znów poczuł przemożne pragnienie. Cholernie brakowało mu butelki.
* * *
Ulice i zaułki usłane były ciałami. Mieszkańcy Steindorfu leżeli jeden na drugim, w progach, rynsztokach, oknach. Spod zakrwawionych, pozbawionych kończyn korpusów dolatywały czasami jęki. Smród krwi, wymiocin i wylanych na zewnątrz zawartości jelit uniemożliwiał oddychanie. Groza przytłaczała. W pewnym momencie jej natężenie zaczynało działać znieczulająco. Dzwon w świątyni ulrykańskiej nie wiadomo kiedy umilkł.
*
Johann znów poczuł dławienie w gardle. Przemknęły mu przed oczami twarze braci i rodziców. Gdzie mógł być teraz jego ojciec? I szyld! Zgubił go. Ojciec nie będzie zadowolony, wcale. To była bardzo cenna rzecz. Może mu nawet zabronić wyjść na wieczorną zabawę... Nie zobaczy Fridy. Dziwne, od dawna nie myślał o Fridzie...
*
Katia podjęła już decyzję. Pogodziła się z samą sobą. Chciała urodzić to dziecko. Gdzieś daleko stąd. Bardzo daleko. I uda jej się, jeśli tylko będzie mocno ściskała tą dłoń. Mocno ściskała i nie patrzyła na boki.
*
Sorge, maksymalnie skupiony i czujny, ponownie dotknął długiego kawałka sznura, jaki znalazł po drodze. To im się przyda do pokonania muru, pomyślał. Jeżeli tylko uda im się dotrzeć tak daleko... Jeśli nie natkną się na jakiś buszujący na obrzeżach miasta oddział. Może zwierzoludzie skupili się w centrum, oblegają ratusz - ostatni punkt oporu? Kapitan miał wyschnięte, spękane usta i drżące dłonie oraz coraz większą nadzieję. Bał się jej, bywała zbyt zwodnicza.
* * *
Byli tuż przy spichlerzu, kiedy ich dostrzeżono. Charkotliwy skrzek z dachu sąsiedniego domu sprawił, że cala trójka równocześnie podniosła głowy. Na wykuszu pierwszego piętra długiego budynku siedziała drobna, groteskowa postać wachlująca się powoli parą błoniastych skrzydeł. Z psopodobnej mordy stworzenia, uwalanej krwią i fragmentami mięsa, znów wyrwał się wrzask, a potem bestia skoczyła w górę. Kilkoma wymachami dużych skrzydeł wzbiła się ciężko w górę. Jej cień objął uciekinierów. I wtedy z uliczki obok wychyliło się dwóch mutantów.
Sorge popchnął dziewczynę w ramiona Johanna. Rzucił chłopakowi sznur.
- Na dach spichlerza, przez mur i w las! - krzyknął. Ogarnął go dziwny spokój kiedy ważąc w dłoni swój lepiący się od krwi kord przesunął się pod ścianę, przodem do zbliżających się zwierzoludzi.
Wreszcie udało mu się zapomnieć o pragnieniu.
Napastnicy byli tuż. Sorge udał, że się potyka i opiera o ścianę. Sprowokowało to wyższego z mutantów, szczupłą istotę, której ciało pokrywały owłosione guzy, do wyprzedzenia swego towarzysza. Zanim stworzenie uczyniło następny krok, kapitan odbił się od ściany, zbił źle wyprowadzony cios i kontynuując ruch ramienia zagłębił ostrze miecza w gardle mutanta. Nie zatrzymał się. Obszedł padające ciało z drugiej strony i wyprowadził niskie pchnięcie w stronę drugiego z napastników. Ten jednak też nie stał w miejscu. Odskoczył w bok i zdzielił ramię kapitana bojowym cepem. Sorge stracił miecz, równowagę i czucie w ręce. Poślizgnął się i otrzymał kopnięcie w żołądek. Padł na kolana wiedząc, że cep wznosi się nad nim do ostatniego ciosu. I wtedy usłyszał krzyk Johanna. Chłopak wpadł z tyłu na mutanta waląc na oślep kijem. Gdzieś obok skrzeczała skrzydlata istota. Sorge rzucił się w przód, podciął nogi przeciwnika i kiedy ten upadł, przydusił mutanta jego własną bronią. Johann tymczasem rzucił się na pomoc dziewczynie, szarpiącej się z latającym potworkiem.
Po chwili było po wszystkim. Zakrwawieni, obszarpani, spazmatycznie łapiący powietrze ludzie, stali nad trzema trupami bestii. Sorge potrząsnął głową i lewą ręką podniósł swój kord nerwowo rozglądając się na boki.
- Chodźmy, za chwile może być ich tu więcej! - wycharczał.
Do Johanna podeszła ocierająca twarz Katia i delikatnie ale stanowczo wzięła go za rękę. Na jej zaczerwienionej, podrapanej twarzy rysowało się jakieś skupienie i determinacja. Cała trójka pobiegła razem w stronę spichlerza przylegającego do muru. Nie zaglądali do wnętrza. Po drabinie dostali się na stromy, drewniany dach. Stamtąd, pomagając sobie nawzajem, weszli na mur i z pomocą sznura Sorge opuścił ich na dół. Potem zszedł sam. Znów skuleni zaczęli biec w kierunku oddalonych o jakąś milę drzew.
Po jakimś czasie dotarli do lasu. Nikt ich nie ścigał. Ruszyli wąską ścieżką na południe, byle dalej od miasta. Choć wycieńczeni, zdawali sobie sprawę, że tylko gąszcz Lasu Cieni może dać im jakąś nadzieję na ratunek. Sorge podtrzymywał Katię a Johann szedł z tyłu oglądając się co chwila za siebie. Ponad koronami drzew, w promieniach wysoko stojącego jeszcze słońca, widać było smoliście czarny, wielki słup dymu, z którym ulatywały w niebo dusze nieszczęsnych mieszkańców miasta.
*
Wieść niesie, że tamtego wieczora nikt z mieszkańców Steindorfu nie uszedł z życiem. Wkrótce zresztą taki los spotkał przerażającą mnogość wiosek i miast północno wschodniego Imperium. Hordy Archaona przetoczyły się po tej ziemi miażdżąc wszystko na swej drodze. Choć Chaos wreszcie odparto, splugawione przez niego miejsca nie potrafiły zapewnić już nikomu spokojnego snu i wytchnienia. Stały się wylęgarnią ghuli i miejscami nawiedzanymi przez upiory. Nawet jeśli głębokie rany zasklepią się, blizny po nich nigdy nie znikają.
Steindorfu nigdy nie odbudowano.
Maestro,czerwiec 2005
Czarny blog prezentuje:
SCENARKI / POMYSŁY NA PRZYGODY
(71)
POMOCE / REKWIZYTY
(40)
RAPORTY Z SESJI
(33)
INSPIRACJE / MYŚLI
(15)
POEZJA / CYTATY
(15)
OPOWIADANIA / SHORTY
(7)
DEADLANDS
(5)
GEMINI - ang.
(5)
-
.
- Witaj! Poniżej znajdziesz pomysły na przygody, scenariusze rpg, generatory i opowiadania w klimatach fantasy - wszystko (poza poezją i scenariuszami do Gemini rpg) autorstwa Maestro, choć często inspirowane różnymi źródłami. Fani systemów Warhammer, Monastyr, Gemini, Warlock!, Cień Władcy Demonów, D&D, Veasen czy Symbaroum i innych światów RPG powinni znaleźć tu coś dla siebie. Szczególnie chciałbym pomóc początkującym Mistrzom Gry. Nie szukajcie tu rzeczy, które szybko się dezaktualizują. To ma być źródło konkretnych inspiracji do sesji gier fabularnych z niewielkim dodatkiem teorii rpg. Krwiste mięcho role playing.
Categories:
OPOWIADANIA / SHORTY
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
0 Response for the ""Pierwsza fala" - Warhammer"
Prześlij komentarz